sobota, 30 stycznia 2010

Hardkor

tak wali się nasza stajnia









Ola na szczycie











u źródła











bez komentarza


Myślę sobie, że takie sytuacje jak ta która nas dotknęła tej zimy sprawiają, że człowiekowi lepiej i logiczniej jakoś się myśli. Wymyślam więc co dnia milion opcji na poprawienie jakoś naszej organizacji i zastanawiam się rozpaczliwie nad każdą z osobna brnąc po kolana w zaspach i starając się jednocześnie nie rozlać wody z dwóch przymarzniętych do dłoni wiaderek.Kiedy się to opowiada albo czyta w ciepłym mieszkaniu (o kriokomorze w swoim lokum nie wspomnę ale zapraszam, wieczna młodość kusi) to pewnie jest nawet zabawne i myślicie sobie "ależ z niej maruda". Pewnie sama też bym tak myślała ba! myśli tak każdy kto nie doświadczył na własnej skórze zimy w stajni w Borsukach. Ale mam to w nosie, jak z resztą większość spraw nie dotyczących bezpośrednio sposobów na uczynienie naszego życia choćby znośnym, na zrobienie czegokolwiek i za każdą cenę żeby coś się wreszcie zmieniło. Teraz kiedy Ola wyjechała na obóz a Justyna, jak słyszałam, niebawem nas pożegna, nie pozostaje mi nic innego jak dobrze się zastanowić i nawet część planu już obmyśliłam.
Będziecie zachwyceni.
W całej tej hardkorowej sytuacji pociechą jest mi Lazar, który dojrzewa sobie po zimowemu i staje się coraz słodszy i miększy. Co prawda czasami trafia się na pestkę, podobnie jak u mojej przyjaciółki Śliwki, ale za to przecież lubimy tych twardzieli. Lazar stał się taki dorosły, taki dojrzały, troskliwy i poważny, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie ufny, chociaż przeklęte cechy przywódcze wciąż biorą w nim górę przy misce i niestety wciąż skory jest do wściekłej walki o ostatnie źdźbło siana (biorąc pod uwagę nasz mały hardkor, może on i wie co robi, że bije się o to siano). Efendi wyjechał wczoraj na szkolenie i wszyscy tu za nim tęsknimy. Gdyby więc przypadkiem dorwał się do kompa w tej strasznej obcej stajni to sobie to przeczyta:
"Efendusiu! Nie martw się, niedługo do nas wrócisz, na pewno, na pewno. I nadal będziemy Cię wtedy kochać.
Asterka bardzo za tobą tęskni, zwłaszcza, że ma teraz do dyspozycji całe pastwisko;-), chłopaki też. Bardzo się wzruszyłam mogąc dziś nareszcie ćwiczyć na małym placu, którego zwykle jesteś rezydentem i nareszcie udało mi się uniknąć problemów z nadmiernie szybkim tempem. Nie wiemy więc właściwie dlaczego ale bardzo nam Ciebie brakuje, chyba tylko dlatego, że jesteś fajny facet.
( Jak mama nie będzie patrzeć to znów Cię połaskoczę, ha ha ha).

niedziela, 24 stycznia 2010

Nowa cyfrówka






sobota, 16 stycznia 2010

Druga strona Lazara


I tak doczekałam się efektów: nareszcie widać, że jednak od tego września coś było robione w celu uczynienia z niego na powrót posłusznego, chętnego ludziom konia a wiecie przeciez, że to nie łatwe, że czasami zdarza się tak, że raz zawiedzionego zaufania nie da się już odzyskać, że jest o jeden bat, o jedną ostrogę za daleko. Niniejszym rozważam możliwość usunięcia "Pana Niezgódki" , który jest jednym z moich licznych blogów. Po pierwsze dlatego, że teraz już mogę to uczynić. Pan Niezgódka przestał być panem Niezgódką i to dzięki mnie więc taki czyn nie przyniesie mi wstydu a po drugie i tak wolę pisać tutaj, zwłaszcza teraz kiedy mogę się chwalić, co nie?
Nareszcie zauważyłam, że ruch pod siodłem przestał różnić się tak dramatycznie od ruchu na swobodzie, jest dynamiczny, równy, pełen elegancji, jest mi wygodnie. Koń przestał uciekać poza wędzidło, zaczął reagować na pierwszą łydkę (jeszcze nie za każdym razem ale powiedzmy w 70%, w 30 reaguje na drugą), nawet do galopu, galop idzie utrzymać i odbywa się on bez ustawicznych prób schylenia łba i wystrzelenia mnie w kosmos. W tym przypadku sądzę, że dużą rolę odegrała tajemnica profesjonalistów i nie mówię tu wyłącznie o półparadzie ale głównie o moim tajemniczym/ chałupniczym sposobie nagradzania. Kary przyjmowane są z godnością, choć jeszcze zdarza się kopać w powietrze ale komu to właściwie przeszkadza. Druga strona medalu jest taka, że koń który już się ośmielił, który zaufał i doszedł do wniosku, że może mnie nosić na grzbiecie i jest to nawet przyjemne teraz niechętnie przechodzi w tył. Jeżeli użyję całej swojej masy to jestem w stanie zebrać kłusa ale z galopem jest już kłopot, już potrzebuję niemal półtorej długości placu, żeby namówić konia do skrócenia galopu lub przejścia do kłusa, bo wspólny galop jest przeciez akurat taki fajny i koń własnie to odkrył! Co najśmieszniejsze: ze wszytskich sposobów na zwalnianie wypróbowanych przeze mnie najlepiej jednak działa zwykłe "prrr, chola" - wiadomo wiocha i stodoła, taniec, śpiew, cepelia.
No i jak tak pędzimy to oczywiście jesteśmy mało precyzyjni i nadsterowni, wiadomo, wraz ze wzrostem tempa wzrastają problemy.
Te same kłopoty ma Ola z Efendim i myślę, że ogólnie rzecz biorąc obydwaj panowie mają po prostu ogromną potrzebę ruchu a ruchu trochę za mało. Trzeba się więc chyba bawić, trzeba biegać, gonić i cieszyć się z koniem przed każda jazdą, bo to może znacznie przyspieszyć moment przejścia w tył.
No bo dopóki nie przejdę w tył to daję słowo- sama w teren nie wyjeżdżam, nie ma opcji.
(raz byłam i żałuję, zdarło mi skalpa na zakręcie a smarki przymarzły mi do uszu:- )
Ale i tak się cieszę, i tak jest mi miło, że jednak się dogadaliśmy, że nam jest razem nareszcie jakoś po drodze, że się co do niego nie pomyliłam, nie zwątpiłam kiedy było w nim tyle złości, że nadawał się tylko do straszenia dzieci, kiedy mówiono "nic już z niego nie będzie".
I nawet jeśli jeszcze nastąpi regres, jeśli to kolejna cisza przed burzą to i tak będę wdzięczna za te mroźne wspólne poranki, za szron na brwiach i chrapach, za pokonywanie zasp, nie tylko tych ze sniegu.

piątek, 8 stycznia 2010

Maseczka na pomarszczoną duszyczkę


Wszyscy, którzy posiadają własnego konia, co najmniej jednego a zwłaszcza ci którzy posiadają przy tej okazji własną stajnię lub istnieją w czyjejś stajni w roli nie tylko biernego klienta ale i czynnego pomocnika znają doskonale czar taczuszki.
Wiadomo, że posiadanie konia to radość, spełnienie marzeń, sprawa ogólnie rzecz biorąc magiczna. Koń na własność daje nam szczęście o jakim nie śnili nawet posiadacze innych czworonogów, o ośmionogach tutaj nie wspomnę. Do konia można się przytulić całą powierzchnią ciała, można go objąć, ogrzać się przy nim i pełną piersią wdychać jego zapach, co działa dużo lepiej niż relanium, nikotyna, amfetamina marihuana, 0,75 Finlandia i inne środki w tym również psychotropowe, o których wiemy, że na ból istnienia bywają skuteczne. Nie ma jednak jak koń.
Istnienie konia dodatkowo mobilizuje nas do ruchu na świeżym powietrzu, do prac polowych i jazdy konnej a co za tym idzie dzięki posiadaniu kopytnego przyjaciela jesteśmy zmuszeni i zobligowani (o ile oczywiście nie jesteśmy chamem, któremu się wydaje że zjadł wszystkie rozumy i popchnął je ku stolcowej kiszce przy pomocy bata) do ciągłego doskonalenia swoich umiejętności i zdobywania coraz to nowej wiedzy tajemnej pozwalającej nam na lepsze porozumienie z naszym partnerem- koniem. Oprócz tego zdobywamy zazwyczaj przyjaciół i wrogów o podobnych pasjach i tworzymy wokół siebie siatkę skomplikowanych relacji międzyludzkich zawierającą ważną dla nas grupę wsparcia w postaci ulubionych doradców i pomocników, w której centralnym punkcie oczywiście znajduje się nasz koń.
I wydawać by się mogło: żyć nie umierać, gdyby nie taczuszka.
Wczoraj wieczorem, po pracy, taczuszkę ładowałam wielokrotnie, a że góra za stajnią osiąga już wielkie rozmiary, pchanie taczuszki zdaje się być pracą odrobinę syzyfową, w dodatku często podobnie się kończy. Czyn dodatkowo utrudniają ciemności nieprzeniknione więc często gęsto człek się potyka lądując facjatą w taczuszce i nie wybijając żebów li i jedynie dlatego, że taczuszka jest pełna. Tak oto w głębokich ciemnościach powstaje pomysł na nową serię maseczek przeciw efektom starzenia, który ma szansę uczynić mnie nieśmiertelną- Dodziatella Versache z Borsuk.

Na szczęście moja grupa wsparcia nie przesypia zimy i podczas gdy ja muszę ślęczeć w pracy moje konie pracują. Główna organizatorką prac i zabaw jest niewątpliwie Olgierda: wczoraj załatwiła Lazarowi teren z Tomkiem, dziś załatwi Cezarowi nową partnerkę do ćwiczeń na placu, w dodatku zabójczo w nim zakochaną. Mam nadzieję, że dzięki niej nasz wielki guru przypomni sobie jak się idzie od łydki bo ostatnio bywało z tym różnie.
Ja z kolei dokonałam zakupu dwóch nowych mioteł i pięknego jasnego ogłowia dla doktorka. Czeka mnie też kolejna wymiana kranu, bo ten który urwałam już wymieniłam ale nowy urwał się komuś innemu całkiem przy samej ścianie prawdopodobnie w wyniku zimna i teraz łapanie wody do wiader jest sztuką niemal magiczną. Woda dramatycznym sikiem prostym wystrzela w powietrze i zderza się z ziemią jakieś trzy metry dalej. Zbliżenie się do siku grozi obryzganiem w wyniku którego ubranie przymarza do ciała prawie od razu.
Jeżeli ten mróz zaraz się nie skończy obawiam się, że z radości wszyscy powariujemy.

sobota, 2 stycznia 2010

Za moją stodołą...czyli ponurnik noworoczny













Jedna z moich koleżanek powiedziała przy mnie ostatnio rzecz, która głęboko mnie zastanawia:
"Bo latem to masz interes a zimą tylko doła" .
Amen alleluja i hura!

Dziś właśnie urwałam kran- jedyne nasze źródło wody, brawo, no brawo po prostu czad. Wydarzenie to sprawiło, że zapadłam się w siebie i jeżeli ktoś wcześniej uważał mnie za nieco wycofaną to spieszę oznajmić, że wcześniej byłam w szampańskim nastroju w porównaniu z tym co dziś. Ten kran!
Ponieważ świąteczny wypoczynek jak już wcześniej wspominałam wypoczynkiem nie był, oczy same mi się zamykają. Obowiązek nocnych posiadówek w okresie sylwestrowym stanowczo nie jest dla kogoś kto ma na stanie gromadę kopytnych od rana do nocy gromko wołających jeść. Z racji mej nadludzkiej krzepy (kran był bardzo solidny) proces noszenia wody stał się jeszcze bardziej skomplikowany: łazienka teściów, małe wiaderko, spacer przez mieszkanie, ubieranie butów i napełnianie- dwa kursy i wiadro Astry pełne, trzy kursy, napełnia się wiadro Cezara i tak dalej...
Efendi rozpracował zamknięcie swojego boksu i dziś zastałam go w czułym uścisku z Asterką po środku stajni. Musiał tam stać całą noc bo narobił mnóstwo kup i pewnie się nawet nie zdrzemnął zajęty amorami. Dopiero moje pojawienie się zapędziło go spowrotem do boksu.
Codziennie siadam na Lazara chociaż wiem, ze niedługo zacznie się praca i pewnie znów wszystkie wysiłki pójdą na marne. Zastanawiam się czasami czy to w ogóle w moim przypadku ma jakiś głębszy sens, w końcu jestem tam sama, nikt nie widzi moich błędów, wszystko robię na czuja starając się po prostu nie szkodzić i robi się z tego takie "nibyujeżdżenie", "dajmynatoujeżdżenie" albo "quasiujeżdżenie", wspaniała akcja zastodolna, dokładnie tak jak to ostatnio zauważyła jedna z moich blogowych sąsiadek. Miałyśmy z Olą wielki plan wzajemnego wsparcia ale w praktyce wcale się nie widujemy, mijamy się, spieszymy i nawet gdybyśmy się bardzo spięły to nie będziemy w stanie umówić się na wspólne trenowanie bo przecież na tym polega nasza współpraca, że ja jestem jak nie ma Oli a Ola jak nie ma mnie. Od poniedziałku do koni rano ma przychodzić Justyna. Pokładam wielką nadzieję w tej niewielkiej zmianie, liczę na dłuższe spanie, mniejsze spalanie paliwa, lepszą atmosferę i ogólne zwolnienie obrotów.
I tak będąc naczelnym rolnikiem w tej mojej dolinie czuję się w konsekwencji coraz bardziej osaczona, coraz bardziej zmęczona, coraz głębiej samotna samotnością, która nie ma nic wspólnego z obecnością innych osób, czuję się smutna do porzygu, ponura jak rodzinny grobowiec i wypalona jak zeszłoroczny znicz.
Macie tak czasem?

ha ha swoją drogą jak porównam ten post z poprzednim, w którym twierdzę, że mam szaloną radochę i ogólnie rozumiany uśmiech owija mi się wokół głowy to dochodzę do wniosku, że to chyba już schizofrenia u wrót.