wtorek, 22 czerwca 2010

Ostatnie przypomnienia;-)

No więc ja i mój otyły przyjaciel Cezar alias wódz Indian Leżący w Siodle (nie pytajcie skąd przydomek) czynimy ostatnie przygotowania i porządki. Ja sprzątam, czyszczę siodlarnie z jaskółczych kup, zamiatam i koszę trawę a Cezar wszędzie za mną włazi i śmierdzi- czyli jak zwykle. Ale fajnie bo można pogadać z kimś kto ma niebywały urok osobisty- ja go nie mam- bo desperaci nie mają uroku osobistego;-)...albo się oprzeć jak już zmęczenie dopadnie. A zmęczenie dopada zwłaszcza biorąc pod uwagę treningi rowerowe, których się dopuszczam z musu- żeby nie tankować. No bo jak ciepło to można rowerem, co nie.
Z wielką ulgą zawiadamiam, że przez pierwszych kilka dni będzie z nami Agnieszka, którą pewnie większość z Was zna. Agnieszka zaproponowała mi pomoc w organizowaniu naszych codziennych atrakcji i fajnie bo i my będziemy mogły sprawdzić czy Agnieszka nadaje się na Indianina. No to czekam na Was w niedzielę albo w poniedziałek i błagam, Zuźka! Nie zapomnij kociołka bo mam wspaniały przepis: zupa z Figi z kopytkami.

czwartek, 17 czerwca 2010


Udało się. Złapaliśmy naszego króliczka i poluzowaliśmy kantarek. Króliczek niby bardzo się sadził- ja nawet zostałam ranna w dwóch miejscach ( a wciąż nie jestem ubezpieczona!) ale jak było po sprawie konik oddalił się niespiesznie skubiąc trawę. Zabawa się skończyła więc po co skakać? Za to Cezar omal nie dostał zawału. Wcale bym się nie zdziwiła gdyby jeszcze teraz szalał opętany rodzicielską troską.
A teraz uwaga obozowicze! Odkryłam TAKIE trasy terenów, że klękajcie narody. Koniec z borsuczym lasem. Teraz mamy wspaniałe długie proste o piaszczystej nawierzchni, piękne pagórki, uroczyska i malownicze jeziora- a to wszystko - cała magia Mazur jest tuż za rogiem. Bliziutko. Wystarczy ruszyć tyłek. Ale wy tam pewnie już milion razy byłyście na rowerach tylko ja taki mieszczuch jestem. Noc pod gołym niebem zamierzam spędzić w samochodzie:-)
Cieszę się, że przyjeżdżacie!

wtorek, 15 czerwca 2010

Figa dojrzewa czyli "małe dzieci -mały kłopot, duże dzieci..."









I oto nastał trudny dla wszystkich okres dojrzewania Figi. Wcześnie. Ale Figa jest w końcu w większej części Arabką więc wszystko robi szybko. Sam fakt posilania się trawą na trzeci dzień po narodzinach i te zębiska, które miała od samego początku powinien był mnie zaalarmować. Figa jest już całkiem duża i wie o tym. W związku z powyższym pozwala sobie na:
- samodzielne wycieczki zakończone najczęściej atakami dzikiej paniki
- prowokowanie psa zakończone jak wyżej
- zaczepianie wuja Cezara w celach zabawowych przez co ten ostatni bujać się musi niczym żaglowiec i gubić cenne kilogramy
- dawanie upustu niespożytej energii poprzez podskakiwanie w miejscu wzorem kangura
- wierzganie na wszystkich i wszystko tak dla zabawy: fajnie jest trafić pańcię w kolano...albo w łydkę i uniknąć klapsa poprzez płynny unik.
Przy tym wszystkim Figa lubi być dotykana wszędzie gdzie swędzi. Łeb nie swędzi, więc łba dotykać nie pozwala co szalenie utrudnia regulację kantarka, który staje się ciasny z dnia na dzień. Już więc oczami wyobraźni widzę jak ów kantarek wrasta a ja nic na to nie mogę poradzić- bo co? Na siłę mam jej ten łeb trzymać?
To wulkan energii, który bez przerwy jest w ruchu, ciągle się kaleczy, przewraca albo coś rozwala. Powinnam zacząć stosować uwiąz ale powiem szczerze, że czarno to widzę.
Z uwagi na moje chwilowe kłopoty natury zawodowej i wzrost murów osobistych na działce w Miłomłynie rzadziej teraz i krócej bywam w stajni. Demotywuje mnie dodatkowo pustka, której nie znoszę a która pojawia się zawsze gdy pojawiają się kłopoty. Dziś spędziłam upojne chwile jeżdżąc na Cezarze- mam galop w prawo na dobrą nogę trzy razy pod rząd więc noga jeszcze nie boli. Myślę też że pozostaję w rozluźnieniu co zawdzięczam brakowi parcia na osiągi. Jeżdżę bo lubię a nie dlatego, że wybieram się tu czy tam po kolejne odznaczenia. Co mi po nich- zjeść się ich nie da. Ani sprzedać.
Potem sama galopowałam za Figą po całej okolicy klnąc w żywy kamień. Oczywiście nie dogoniłam. Sama przylazła niszcząc po drodze płot z taśmy i kalecząc dupsko o jakiś sęk. Może jak już całkiem dojrzeje to ją posłodzę, ususzę i zjem i będzie znów święty spokój.

niedziela, 6 czerwca 2010

Jestem.


Jednak nie znikłam i choćby zarzucono mnie w najbliższym czasie ofertami pracy godnymi pozazdroszczenia i tak z całą pewnością mogę ogłosić, że 28 czerwca spotykamy się pod borsuczą jabłonką na naszym 10-dniowym końskim biwaku. Spotykamy się starą gwardią co bardzo mnie cieszy.Będziemy biwakować, doskonalić umiejętności, przemierzać konno lasy, zwiedzać rowerowe szlaki, pływać łódką, słuchać Starego Dobrego, spać pod gołym niebem i snuć opowieści- niech każdy ma ich pod dostatkiem. Jedzenie warzyw i codzienne mycie nie będzie obowiązkowe...aczkolwiek mile widziane:-)