sobota, 17 lipca 2010

Pomysł na życie;-)

Z prawdziwą przyjemnością zawiadamiam, że nasza stajnia organizuje nabór na rok 2010-2011 na kierunki:
- starszy oborowy












- operator taczki- gnojarz












-klepacz- drapacz













- dojarz












chętnych prosimy o nadsyłanie zgłoszeń pocztą na adres stajni.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Sam wiesz kto, sam wiesz gdzie....



Otóż my i otóż na corocznym biwaku w Borsukach.

Wspaniały, niepowtarzalny i moim zdaniem jeszcze doskonalszy niż poprzedni dzięki przyjaźni, współpracy i nie głupiemu planowi zajęć, który poprzez swą intensywność i afrykańskie upały co prawda momentami wpędzał nas do grobu ale przecież razem daliśmy radę bo jak to mówią: w kupie siła. Ja osobiście podczas trwania obozu jednocześnie zmęczyłam się i odpoczęłam- ani razu nie pomyślałam o codziennych problemach, nie myślałam o nich także przez kolejny tydzień po powrocie do domu aż któregoś dnia wyłączyli mi telefon ;-)!

Program obozu został zrealizowany niemal od początku do końca z wyjątkiem rajdu konnego na koniec, który uniemożliwiły nam naprzemienne upały i burze występujące tego dnia. Zaliczyliśmy natomiast pionierską siedmiogodzinną wyprawę łodziami, które to łodzie z racji wieku sprawiły nam jakże wiele wątpliwych niespodzianek- ja po raz pierwszy przesiadałam się z łodzi do łodzi bez cumowania i po raz pierwszy poczułam co to jest prawdziwy ból ramion. Była wspaniała wycieczka rowerowa do Prośna, było nocowanie pod gołym niebem podczas którego popisałam się sprytem usiłując spać w samochodzie. W środku nocy okazało się, że pająki i inne straszliwe insekty są niczym w porównaniu z arktyczną temperaturą nocy letniej w związku z czym przeprosiłam się z ostatnim, nie najlepszym już miejscem przy palenisku i wzorem starych Indianek pilnowałam ognia do rana podczas gdy moje podopieczne smacznie spały. W cieple!

W Borsukach wstawało się bardzo wcześnie w celu przeprowadzenia porannych treningów jeszcze przed godzinami urzędowania krwiopijców a kładło się spać dość późno bo wieczorne tereny musiały odbywać się po godzinach ich urzędowania. Jeździło się głównie na oklep bo podczas upałów otarcia występowały u koni równie często jak u nas. Cezar spisywał się świetnie jako sprinter, Astra i Karina choć mniej komfortowe do jazdy na oklep też nie dały plamy a Figa...zaczęła siwieć od głowy i zadu co zapewne jest skutkiem zbyt dużej ilości sprośnych tekstów, których musiała wysłuchać.

Były odkrycia: Odkryłyśmy wspaniałą plażę nad jeziorem, nowe smaki lodów i żelek (rozetek), w tym również pianek i jabłek smażonych na ognisku, udało nam się ugotować węgierski kociołek i zjeść go bez wstrętu a co najważniejsze, przynajmniej dla mnie- udało się w jakimś sensie odkryć siebie na nowo. Nagle po długich miesiącach siedzenia na tyłku w poczuciu bezsensu i bezsiły okazało się, że jest siła i jest sens i to nie tylko w samych koniach ale w jakiejkolwiek aktywności fizycznej. To co niegdyś wydawało się nie do zrobienia teraz stało się nie tylko proste ale również przyjemne, za co niechybnie należy podziękować moimi podopiecznym- dzięki ich wsparciu i braku krytyki znów poczułam się młoda- bo przecież jeszcze jestem.

Fajnie nam było na nowo odnaleźć wspólny język, który z każdym rokiem będzie się stawał bardziej wspólny bo Wy rośniecie a ja już nie. Fajnie było zrywać boki przy wspólnym śpiewaniu, gierkach i snuciu historii tak śmiesznych jak i strasznych.

Tu wypada mi nadmienić, że pomimo Waszych starań nie spotkałam jeszcze żadnego krwiopijcy, który byłby większy od końskiego bąka, nikt mnie też nie zaczarował ani nie...oczarował;-) niestety.

Miałam za to podczas obozu niepowtarzalną okazję ( dla potrzeb sztuki fotograficznej) wcielić się w jedną z najbardziej znanych i najbardziej przerażających postaci kobiecych występującą w legendach wszystkich krajów i wszędzie budzącą jednakowy respekt- fajnie było o 4.30 rano polatać sobie po wiosce z kosą;-).

Na koniec wypada jeszcze napomknąć o naszej podróży w czasie, możliwej dzięki kartkom, długopisom, kilku drobiazgom, puszce po lizakach i dziurze w ziemi ale ponieważ jest to nasza tajemnica to na napomknięciu temat zakończę.

Za pomoc w realizacji obozu dziękuję wszystkim rodzicom, którzy nie panikowali tylko dzielnie dowozili strawę, dziękuję Basi i Oli za pożyczenie kociołka, Agnieszce- naszej wolontariuszce (za która wszyscy bardzo tęskniliśmy gdy nam uciekła za granicę) za wszelką pomoc i życzliwość oraz Robertowi za to, że z nami był, pracował, wspierał.

A na przyszły rok mam pomysł jeszcze bardziej ryzykowny.

Nie dla mugoli.

czwartek, 8 lipca 2010

Czołem Mugole:-))))

Bardzo proszę o przysłanie mi na maila albo dostarczenie do pracy jakichkolwiek zdjęć z obozu bo straszliwie bym już chciała umieścić na blogu stosowną wspominajkę. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że obozu nie było albo, że się nie udał a przecież udał się, że ho ho.