poniedziałek, 8 listopada 2010

Zawieszam do odwołania


A ja się przeziębiłam i nic mi się nie chce. Cóż czasem jednak coś tam trzeba. Zwłaszcza jeśli na człowieka rzuca się robota, bo oprócz swojej stałej pracy, mam jeszcze dwie dodatkowe i to wszystko tak nagle i na raz. Nie mam czasu a jeśli mam to tylko dla koni. Straszne zamieszanie i tony papierzysk, których nienawidzę- tu stwierdzam, że mam za małe biurko.
W stajni spokój a kran wciąż nie zamarzł i wszystko wskazuje na to, że nie nastąpi to prędko. Chodzę więc sobie w wolnych chwilach w tę i z powrotem jak jakiś szalony hobbit i rozmawiam z moimi końmi: nadobnym kudłaczem, rozczochraną choleryczką i krnąbrnym podlotkiem. Jest cudnie, uwielbiam te chwile sam na sam z nimi, z Lucjanem i dryfującym ponad nami orłem bielikiem (chyba ptaszysko marzy o tym żeby zjeść Lucjana), tęsknię trochę za latem kiedy roiło się tu od wesołej kompanii ale późna jesień ma w sobie ten niezrównany spokój, czyli coś czego najbardziej mi potrzeba.
Nie będzie więc chyba nadużyciem jeśli powiem, że na jakiś czas zawieszam prowadzenie tego bloga.
Zawieszam do odwołania.
Czyli pewnie nie na długo jak znam siebie.

sobota, 23 października 2010

Dobrze móc a nie musieć



Lubię te momenty gdy już wszystko mam. Mam ogrodzenie zimowe, mam prąd, mam owies, siano, buraka a woda jeszcze nie zamarzła- czy powinnam urządzać święto zamarzniętego kranu? Jeśli tak to zapewne w oprawie dyń i zniczy. Przed zimą życie w stajni powoli zaczyna zwalniać, mniej się pracuje, mniej jeździ bo nie zawsze pogoda zgrywa nam się z czasem, więcej za to jest czasu na rozmowy i budowanie zaufania zwłaszcza jeśli ma się w stajni dorastającą pannicę.
W tym miejscu wielkie pokłony należą się mojej Asterce, która okazała się nieoceniona pomocnicą w tych wszystkich końskich zabawach z Figą. Astra pojawia się zawsze wtedy kiedy potrzebna jest pomoc, asystuje przy tych elementach, w których Figa nie czuje się jeszcze pewnie, pomaga mi dodawać małej odwagi a potem jak jest już dobrze to po prostu odchodzi i zostawia nas same. Muszę przyznać, że miałam wiele mieszanych uczuć kupując Asterkę bo wiecie, że nie preferuję lekkich koni a już zwłaszcza kucyków ale dziś muszę zwrócić honor wszystkim kucykom świata, którym Astra wystawia najlepsze świadectwo.
Cezar młodnieje- jak zwykle na przednówku. Jego wyczyny podczas zabaw kiedy to w ułamku sekundy potrafi zamienić głowę w zad lub na odwrót zapierają mi dech. Wczoraj w terenie znów powiózł Olę i wydawać by się mogło, że przecież gruby to zaraz się zmęczy- błąd- duży może więcej.
A ja poganiałam klaczkę, która i tak już prawie nie dotykała ziemi i nie mogłam Cezara dogonić, za to solidnie przewiało mi dynię- będzie można ją wydrążyć na moje ulubione święto.
Ponieważ teraz niewiele się u nas dzieje a jeśli już, to tylko w weekendy kiedy nas odwiedzacie, zwolnił również mój koński blog. Tych którzy są spragnieni częstszego kontaktu oraz fanów mojej zatrważającej twórczości i przemyśleń zapraszam do Młynka - tam dzieje się trochę więcej.

sobota, 9 października 2010

fajnie/niefajnie














Rzeczy niefajne:
- zima za pasem - czas zamarzającej wody i mniej lub bardziej idealnie nakreślonych wolt na placu do jazdy.
- w pracy masakra, na samą myśl robi mi się smutno- morał: "nie przejmuj się swoją rolą bo i tak cię op... "
- na pracę marzeń widoków na razie brak.
- wykańczają mnie sypiące się zewsząd rozmaite pisma urzędowe zawierające urzędowy bełkot, którego w swojej bezgranicznej ignorancji nie pojmuję i sądzę, że po to on jest- żebyśmy go nie rozumieli i żeby praca innych była nam niezbędna.
-trawa przestała rosnąć a przecież wciąż jest potrzebna.
- jak zwykle na progu zimy czuję się jak pusta studnia a łeb zazwyczaj niestety mnie boli- dobra głowa wszak musi boleć:-)
Rzeczy fajne:
- Cezar nadal żuje z ręki. Jego pyszczydło przypominające ciastko z kremem jest dla mnie niczym sens istnienia.
- Figa jest łagodnym stworzeniem. Nawet jeśli popełniam jakieś błędy ona długo się nie gniewa.
- Astra jest tak żarłoczna , że nawet jak ma pełną buzię owsa to już domaga się następnej porcji.
- Kraków jesienią był niezapomniany.
- ktoś całkiem obcy zaproponował mi pomoc na którą co prawda nie mogę się zgodzić ale sam fakt szalenie poprawia mi nastrój.
- jestem zdrowa, konie też.
- mama wyjechała;-)
- chyba pójdę na podyplomówkę.
Dobra, uciekam. To pewnie ostatni piękny weekend w Borsukach.

wtorek, 28 września 2010

Nowiny


A czy Wy wiecie, że w niedzielę są zawody wrześniowe?
Ja nie wiedziałam co oznacza zapewne, że opuściłam się towarzysko. No ale w zeszłym roku dostaliśmy zawiadomienie a teraz nie. Nic to z resztą nie zmienia bo i tak nie ma ujeżdżenia a nawet gdyby było to my jesteśmy totalnie nieprzygotowani. To się nazywa niedoczas.
Ostatni miesiąc obfitował w rozmaite zbiegi okoliczności. Udało mi się zupełnie przypadkiem zdobyć wielką ilość siana i być może równie przypadkiem zdobędę kilka worków owsa. Przypadkiem pogoda dopisywała a co za tym idzie dopisywali nam goście. Przypadkiem też narailiśmy sobie weekendowy wypad do mojego ulubionego Krakowa i wyruszamy już pojutrze. Konie zostają pod opieką rodziców a Ci pod opieką boską bo jak zwykle na przełomie pór roku koniom dopisuje dobry humor. W życiu nie widziałam mojego wielkiego brata Cezara brykającego tak radośnie lub pędzącego na oślep w bliżej nieokreślonym kierunku dla samej jeno rozrywki. Podobnie dziewczęta, choć najmłodsza wykazuje zdecydowanie najmniej małpiego rozumu. Figa jest w ogóle końskim myślicielem. Ma 4,5 miesiąca i już potrafi chodzić na uwiązie w określonym przez prowadzącego tempie, bez protestów daje nogi i pozwala się wiązać do czego popadnie, nie kopie i nie gryzie a wszystko to dzięki osławionym zabawom, o które niegdyś przypadkiem się otarłam i stosuję je dotąd z powodzeniem.
Mało trenuję, mało jeżdżę, chętnie pobujałabym się po lesie w dobrym towarzystwie. Co tu dużo gadać- w wieku, który osiągnęłam naturalnie uaktywnił się we mnie pęd ku karierze i budowaniu rodzinnego gniazda co ni w ząb nie sprzyja skupieniu potrzebnemu do systematycznych treningów. Systematycznie za to się obżeram bo zima podobno ma być wyjątkowa. Ola! Trzymaj kciuki- zazdroszczę Ci, że Cię tu nie będzie.

poniedziałek, 13 września 2010

Borsuki małe i duże


Majeczka na Cezarku- wyglądają jak zawodowcy.











Alicja - kiedyś nie była taka nieśmiała;-)











Klaudia w skupieniu rozgryza tajemnice pomysłowego Dobromira









Uwaga! Szalone dziewczyny! Ola i Astera.

wtorek, 7 września 2010

Dla smutasów- terapeutyczna jazda konna



No właśnie- nie tylko dla niepełnosprawnych.
Chociaż uporczywy smutek i jak to mawiamy: nieznośny ból istnienia też jest przecież rodzajem niepełnosprawności ale żeby tu zanadto nie odbiegać od tematu i niepotrzebnie nie zagłębiać się w mroczne czeluści własnej duszyczki powiem wprost: koń pomaga. Pomaga już samo przytulenie konia i powiedzenie mu, że się go lubi/kocha/szanuje/podziwia. A co dopiero gdy osiągnie się grzbiet. Fakt, nie jest to łatwe bo jak już się przyjechało i wysiadło z samochodu z zamiarem natychmiastowego zamknięcia się tam z powrotem bo zimno/spać/nie chce nam się/ mamy to w nosie i na chwilę zapomnieliśmy jak lubimy naszego konia- okropnie ciężko jest iść na pastwisko, przyprowadzić rzeczonego, wyczyścić go sobie i ogólnie oporządzić po czym (o zgrozo) wsiąść i zacząć jeździć. Już na etapie czyszczenia jednak duszę ogarnia pewna nieśmiała błogość a w momencie gdy tyłek ląduje w siodle nagle trzeba zastanowić się nad czymś zgoła innym niż brak domu/brak pracy/brak potomstwa/brak kasy/brak fajek/brak sympatii dla samego siebie- to staje się nieważne bo zaczynamy jeździć konno. Jeździmy zastanawiając się nad swoją postawą w siodle, tym czy jest nam wygodnie, czy nasz koń podąża w odpowiadającym nam tempie, czy jesteśmy rozluźnieni i w równowadze, o co już za chwilę będziemy konia prosić i w jaki sposób to zrobimy. Dociera do nas również wiele rzeczy z ziemi tajemniczo i całkowicie nie dostrzegalnych: że jednak ładnie, że słoneczko, że pachnie trawa i las, że wiatr we włosach a koń ciepły i miły i wówczas popadamy w stan od dawna całkiem nam obcy: zadowolenie.
Dlatego jeżeli czujesz, że naprawdę, totalnie i z kretesem się pogubiłeś i wydaje Ci się, że nijak, absolutnie, w żadnym wypadku nie wstaniesz dziś z łóżka bo niby po co, za co, jak to-spróbuj ruszyć wielce szanowną i zastosować ten rodzaj terapii.
Zawsze działa, dobrze wiem co mówię:-).

niedziela, 5 września 2010

Figusi dziwne przypadki

Podczas gdy mama Astra i wujek Cezar są zajęci pracą pod siodłem czemu na szczęście sprzyja piękna pogoda, dziecko pozostawione same sobie wnikliwie ogląda świat. Dziecko ma już nowego czipa w szyi w związku z czym mogłoby śmiało przejść przez kasę w Lidlu (piiip)- szkoda tylko, że to tyle kosztowało. A to jeszcze nie koniec atrakcji finansowych związanych z posiadaniem dziecka. Piiip.
Dziecko potrafi już pogodzić się z faktem, że koń czasami musi być łapany na uwiąz i na tymże spokojnie stać, umie dawać nogi choć szczegulnie chętnie daje inną część ciała- tą która najbardziej swędzi z racji tego, że znajduje się najdalej od głowy.
Wraz ze zbliżająca się jesienią odkryliśmy wspólnie, że jabłka są jadalne w przeciwieństwie do ludzi oraz, że przydomowy pies rasy terier świetnie spełnia rolę worka treningowego- jest nawet fajniejszy- w końcu worek nie posiada tyłka w który można go kopać, nie posiada ogona, za który można wytarmosić no i rzecz jasna nie szczeka. Biedne psisko.

A tak w ogóle lubimy się fotografować w rozmaitych sytuacjach- nawet podczas zapinania guziczka pod szyją.

Zdjęcia zrobiła Ola Rabejko.

ps. czy ktoś ma może w ogródku śliwkę węgierkę, która owocuje- to tak abstrahując od tematu bloga?

środa, 18 sierpnia 2010

Uwaga

Chętni do wzięcia udziału w trzydniowym biwaku proszeni są o jak najszybsze zgłoszenia. Do końca tego tygodnia chciałabym wiedzieć czy biwak się odbędzie a jeśli tak to jak liczna będzie nasza grupa.
A Asterka jest jak rower- wielce okej. Pochrzaniam nią ostatnio z górki i pod górkę po zielonym lesie z wielką obustronną przyjemnością:-)


Aszka! Masz 100 kopów w tyłek za karę!

czwartek, 5 sierpnia 2010

Mały biwak


Zawiadamia się, że bardzo by się chciało, byłoby niezmiernie sympatycznie, radośnie i sprośnie gdyby się udało toteż serdecznie zapraszam na:
mały biwak w Borsukach, który odbędzie się w dniach 27-29 sierpnia i obejmował będzie oprócz zwyczajowych gier zabaw i pląsów zapomniany rajd konny i całonocne urzędowanie przy ognisku z pieczeniem kiełbas, kartofli i pianek z możliwością nocowania w namiocie lub pod gołym niebem,opowieści zielonego lasu, rozważania na temat kapsuły czasu, sensu nonsensu, smutnego losu mugoli, tego co swędzi lub boli i innych arcyważnych rzeczy z których zrezygnować nie sposób.
Będą też treningi w liczbie dwóch- żeby nie było zbyt lekko i cokolwiek co tam się jeszcze wymyśli.
Więc jak?

sobota, 17 lipca 2010

Pomysł na życie;-)

Z prawdziwą przyjemnością zawiadamiam, że nasza stajnia organizuje nabór na rok 2010-2011 na kierunki:
- starszy oborowy












- operator taczki- gnojarz












-klepacz- drapacz













- dojarz












chętnych prosimy o nadsyłanie zgłoszeń pocztą na adres stajni.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Sam wiesz kto, sam wiesz gdzie....



Otóż my i otóż na corocznym biwaku w Borsukach.

Wspaniały, niepowtarzalny i moim zdaniem jeszcze doskonalszy niż poprzedni dzięki przyjaźni, współpracy i nie głupiemu planowi zajęć, który poprzez swą intensywność i afrykańskie upały co prawda momentami wpędzał nas do grobu ale przecież razem daliśmy radę bo jak to mówią: w kupie siła. Ja osobiście podczas trwania obozu jednocześnie zmęczyłam się i odpoczęłam- ani razu nie pomyślałam o codziennych problemach, nie myślałam o nich także przez kolejny tydzień po powrocie do domu aż któregoś dnia wyłączyli mi telefon ;-)!

Program obozu został zrealizowany niemal od początku do końca z wyjątkiem rajdu konnego na koniec, który uniemożliwiły nam naprzemienne upały i burze występujące tego dnia. Zaliczyliśmy natomiast pionierską siedmiogodzinną wyprawę łodziami, które to łodzie z racji wieku sprawiły nam jakże wiele wątpliwych niespodzianek- ja po raz pierwszy przesiadałam się z łodzi do łodzi bez cumowania i po raz pierwszy poczułam co to jest prawdziwy ból ramion. Była wspaniała wycieczka rowerowa do Prośna, było nocowanie pod gołym niebem podczas którego popisałam się sprytem usiłując spać w samochodzie. W środku nocy okazało się, że pająki i inne straszliwe insekty są niczym w porównaniu z arktyczną temperaturą nocy letniej w związku z czym przeprosiłam się z ostatnim, nie najlepszym już miejscem przy palenisku i wzorem starych Indianek pilnowałam ognia do rana podczas gdy moje podopieczne smacznie spały. W cieple!

W Borsukach wstawało się bardzo wcześnie w celu przeprowadzenia porannych treningów jeszcze przed godzinami urzędowania krwiopijców a kładło się spać dość późno bo wieczorne tereny musiały odbywać się po godzinach ich urzędowania. Jeździło się głównie na oklep bo podczas upałów otarcia występowały u koni równie często jak u nas. Cezar spisywał się świetnie jako sprinter, Astra i Karina choć mniej komfortowe do jazdy na oklep też nie dały plamy a Figa...zaczęła siwieć od głowy i zadu co zapewne jest skutkiem zbyt dużej ilości sprośnych tekstów, których musiała wysłuchać.

Były odkrycia: Odkryłyśmy wspaniałą plażę nad jeziorem, nowe smaki lodów i żelek (rozetek), w tym również pianek i jabłek smażonych na ognisku, udało nam się ugotować węgierski kociołek i zjeść go bez wstrętu a co najważniejsze, przynajmniej dla mnie- udało się w jakimś sensie odkryć siebie na nowo. Nagle po długich miesiącach siedzenia na tyłku w poczuciu bezsensu i bezsiły okazało się, że jest siła i jest sens i to nie tylko w samych koniach ale w jakiejkolwiek aktywności fizycznej. To co niegdyś wydawało się nie do zrobienia teraz stało się nie tylko proste ale również przyjemne, za co niechybnie należy podziękować moimi podopiecznym- dzięki ich wsparciu i braku krytyki znów poczułam się młoda- bo przecież jeszcze jestem.

Fajnie nam było na nowo odnaleźć wspólny język, który z każdym rokiem będzie się stawał bardziej wspólny bo Wy rośniecie a ja już nie. Fajnie było zrywać boki przy wspólnym śpiewaniu, gierkach i snuciu historii tak śmiesznych jak i strasznych.

Tu wypada mi nadmienić, że pomimo Waszych starań nie spotkałam jeszcze żadnego krwiopijcy, który byłby większy od końskiego bąka, nikt mnie też nie zaczarował ani nie...oczarował;-) niestety.

Miałam za to podczas obozu niepowtarzalną okazję ( dla potrzeb sztuki fotograficznej) wcielić się w jedną z najbardziej znanych i najbardziej przerażających postaci kobiecych występującą w legendach wszystkich krajów i wszędzie budzącą jednakowy respekt- fajnie było o 4.30 rano polatać sobie po wiosce z kosą;-).

Na koniec wypada jeszcze napomknąć o naszej podróży w czasie, możliwej dzięki kartkom, długopisom, kilku drobiazgom, puszce po lizakach i dziurze w ziemi ale ponieważ jest to nasza tajemnica to na napomknięciu temat zakończę.

Za pomoc w realizacji obozu dziękuję wszystkim rodzicom, którzy nie panikowali tylko dzielnie dowozili strawę, dziękuję Basi i Oli za pożyczenie kociołka, Agnieszce- naszej wolontariuszce (za która wszyscy bardzo tęskniliśmy gdy nam uciekła za granicę) za wszelką pomoc i życzliwość oraz Robertowi za to, że z nami był, pracował, wspierał.

A na przyszły rok mam pomysł jeszcze bardziej ryzykowny.

Nie dla mugoli.

czwartek, 8 lipca 2010

Czołem Mugole:-))))

Bardzo proszę o przysłanie mi na maila albo dostarczenie do pracy jakichkolwiek zdjęć z obozu bo straszliwie bym już chciała umieścić na blogu stosowną wspominajkę. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że obozu nie było albo, że się nie udał a przecież udał się, że ho ho.

wtorek, 22 czerwca 2010

Ostatnie przypomnienia;-)

No więc ja i mój otyły przyjaciel Cezar alias wódz Indian Leżący w Siodle (nie pytajcie skąd przydomek) czynimy ostatnie przygotowania i porządki. Ja sprzątam, czyszczę siodlarnie z jaskółczych kup, zamiatam i koszę trawę a Cezar wszędzie za mną włazi i śmierdzi- czyli jak zwykle. Ale fajnie bo można pogadać z kimś kto ma niebywały urok osobisty- ja go nie mam- bo desperaci nie mają uroku osobistego;-)...albo się oprzeć jak już zmęczenie dopadnie. A zmęczenie dopada zwłaszcza biorąc pod uwagę treningi rowerowe, których się dopuszczam z musu- żeby nie tankować. No bo jak ciepło to można rowerem, co nie.
Z wielką ulgą zawiadamiam, że przez pierwszych kilka dni będzie z nami Agnieszka, którą pewnie większość z Was zna. Agnieszka zaproponowała mi pomoc w organizowaniu naszych codziennych atrakcji i fajnie bo i my będziemy mogły sprawdzić czy Agnieszka nadaje się na Indianina. No to czekam na Was w niedzielę albo w poniedziałek i błagam, Zuźka! Nie zapomnij kociołka bo mam wspaniały przepis: zupa z Figi z kopytkami.

czwartek, 17 czerwca 2010


Udało się. Złapaliśmy naszego króliczka i poluzowaliśmy kantarek. Króliczek niby bardzo się sadził- ja nawet zostałam ranna w dwóch miejscach ( a wciąż nie jestem ubezpieczona!) ale jak było po sprawie konik oddalił się niespiesznie skubiąc trawę. Zabawa się skończyła więc po co skakać? Za to Cezar omal nie dostał zawału. Wcale bym się nie zdziwiła gdyby jeszcze teraz szalał opętany rodzicielską troską.
A teraz uwaga obozowicze! Odkryłam TAKIE trasy terenów, że klękajcie narody. Koniec z borsuczym lasem. Teraz mamy wspaniałe długie proste o piaszczystej nawierzchni, piękne pagórki, uroczyska i malownicze jeziora- a to wszystko - cała magia Mazur jest tuż za rogiem. Bliziutko. Wystarczy ruszyć tyłek. Ale wy tam pewnie już milion razy byłyście na rowerach tylko ja taki mieszczuch jestem. Noc pod gołym niebem zamierzam spędzić w samochodzie:-)
Cieszę się, że przyjeżdżacie!

wtorek, 15 czerwca 2010

Figa dojrzewa czyli "małe dzieci -mały kłopot, duże dzieci..."









I oto nastał trudny dla wszystkich okres dojrzewania Figi. Wcześnie. Ale Figa jest w końcu w większej części Arabką więc wszystko robi szybko. Sam fakt posilania się trawą na trzeci dzień po narodzinach i te zębiska, które miała od samego początku powinien był mnie zaalarmować. Figa jest już całkiem duża i wie o tym. W związku z powyższym pozwala sobie na:
- samodzielne wycieczki zakończone najczęściej atakami dzikiej paniki
- prowokowanie psa zakończone jak wyżej
- zaczepianie wuja Cezara w celach zabawowych przez co ten ostatni bujać się musi niczym żaglowiec i gubić cenne kilogramy
- dawanie upustu niespożytej energii poprzez podskakiwanie w miejscu wzorem kangura
- wierzganie na wszystkich i wszystko tak dla zabawy: fajnie jest trafić pańcię w kolano...albo w łydkę i uniknąć klapsa poprzez płynny unik.
Przy tym wszystkim Figa lubi być dotykana wszędzie gdzie swędzi. Łeb nie swędzi, więc łba dotykać nie pozwala co szalenie utrudnia regulację kantarka, który staje się ciasny z dnia na dzień. Już więc oczami wyobraźni widzę jak ów kantarek wrasta a ja nic na to nie mogę poradzić- bo co? Na siłę mam jej ten łeb trzymać?
To wulkan energii, który bez przerwy jest w ruchu, ciągle się kaleczy, przewraca albo coś rozwala. Powinnam zacząć stosować uwiąz ale powiem szczerze, że czarno to widzę.
Z uwagi na moje chwilowe kłopoty natury zawodowej i wzrost murów osobistych na działce w Miłomłynie rzadziej teraz i krócej bywam w stajni. Demotywuje mnie dodatkowo pustka, której nie znoszę a która pojawia się zawsze gdy pojawiają się kłopoty. Dziś spędziłam upojne chwile jeżdżąc na Cezarze- mam galop w prawo na dobrą nogę trzy razy pod rząd więc noga jeszcze nie boli. Myślę też że pozostaję w rozluźnieniu co zawdzięczam brakowi parcia na osiągi. Jeżdżę bo lubię a nie dlatego, że wybieram się tu czy tam po kolejne odznaczenia. Co mi po nich- zjeść się ich nie da. Ani sprzedać.
Potem sama galopowałam za Figą po całej okolicy klnąc w żywy kamień. Oczywiście nie dogoniłam. Sama przylazła niszcząc po drodze płot z taśmy i kalecząc dupsko o jakiś sęk. Może jak już całkiem dojrzeje to ją posłodzę, ususzę i zjem i będzie znów święty spokój.

niedziela, 6 czerwca 2010

Jestem.


Jednak nie znikłam i choćby zarzucono mnie w najbliższym czasie ofertami pracy godnymi pozazdroszczenia i tak z całą pewnością mogę ogłosić, że 28 czerwca spotykamy się pod borsuczą jabłonką na naszym 10-dniowym końskim biwaku. Spotykamy się starą gwardią co bardzo mnie cieszy.Będziemy biwakować, doskonalić umiejętności, przemierzać konno lasy, zwiedzać rowerowe szlaki, pływać łódką, słuchać Starego Dobrego, spać pod gołym niebem i snuć opowieści- niech każdy ma ich pod dostatkiem. Jedzenie warzyw i codzienne mycie nie będzie obowiązkowe...aczkolwiek mile widziane:-)

piątek, 21 maja 2010

Wszyscy Święci













Jedna z moich bliskich koleżanek powiedziała mi ostatnio, że jest jej przykro bo o niej nie pamiętam, bo traktuję ją jak coś starego i niepotrzebnego.
To prawda.
Chociaż po prawdzie nie zauważyłam by gospodarstwo w Borsukach czy dom, w którym mieszkam w Ostródzie były ogrodzone ostrokołem i żeby wokół budynków kręcili się zbrojni a na płotach wisiały tabliczki z napisem „zakaz odwiedzin”.
W życiu każdego z nas, no może z pominięciem tych najmłodszych dla których rozrywka jest zawsze na pierwszym miejscu, zdarzają się etapy kiedy życie toczy się tak strasznie szybko, że nie ma się szans na rozmowę z samym sobą , nie wspominając już o innych. Czasami jest też tak, że zwyczajnie nie mamy już ochoty na to, żeby dzielić się z kimkolwiek swoimi myślami.
Nie znam się na świętych, jeżeli jednak istnieje jakiś odpowiedzialny za zdrowy egoizm i brak poczucia winy, powinnam do niego zadzwonić.
Na pocieszenie zawiedzionej koleżance powiem, że w domu też bywam rzadko a własny mąż, widuje mnie jedynie jak śpię- małżeństwo pracoholików- to prawie jak małżeństwo stewardessy i marynarza.
Tylko zarobki diametralnie różne.
W Borsukach tymczasem zapanował błogi spokój.
Cisza aż grzmi, jak w tej piosence Kultu.
Obrządzam na zmianę z mamą i mężem. Dziś to mama robiła poranny obrządek a ja tradycyjnie umierałam ze strachu, że nie dogadają się z Cezikiem. Cezik nauczył się wychodzić z boksu i nocą przemieszcza się w lunatycznym śnie tam gdzie leży zrzucone siano, robi tam kup kilka po czym mości sobie posłanie, kładzie się i zasypia.
Po kilkudniowej awarii elektryzatora nareszcie nastał prąd- udało się go odzyskać bez wydawania na cel ten straszliwych kwot a wszystko to zapewne za sprawą tego ze świętych, który jest patronem elektryzatorów ogrodzeniowych, taśm i całej reszty (szlag z nimi).
Okazało się jednak, że prąd wcale nie jest nam niezbędny. Dziewczęta pasą się przy Ceziku, Figa goni własny ogon i nikomu nie przychodzą do głowy żadne ucieczki. Proces wypasu jest ponadto uzależniony od miejsca pobytu psa. Pies poddawany jest przez mamę intensywnym zabiegom wychowawczym - taki psi uniwersytet: nie wolno, zostań, siad.
Gdyby nie obecność małej, konie mogłyby już zostawać na noc na łące ale dla niej jest wciąż za zimno, jeździmy więc na zmiany w tę i z powrotem modląc się w duchu o zmiłowanie do tego ze świętych, który odpowiada za ceny paliw.
Skoro już przy modlitwach jesteśmy to zastanawiam się czy jest może jakiś święty- patron koni, ktoś kto by czuwał nad dobrym losem Lazara przebywającego gdzieś na drugim końcu Polski i zapewnił wszelkie dostatki podróżnikowi Efendiemu- obywatelowi świata.
W weekendy wpadają do mnie dziewczynki: Ala, Maja czasami Ola albo któreś z młodszego drobiazgu. Patrzę na nie z mieszaniną wzruszenia i nostalgii bo przecież nie wiadomo jak długo jeszcze będziemy się spotykać w stajni w Borsukach, może rok, może miesiąc a może to już ostatni wspólny weekend- dziś akurat wszystko może się zmienić dosłownie z dnia na dzień.
Być może przyjdzie mi zniknąć na czas jakiś i stać się nocnym markiem podobnie jak bohaterowie moich opowiadań, które niektórzy z was cenią. Proszę więc moich przyjaciół o wyrozumiałość, nieprzyjaciół o ostrożność a tym, którym los mój lata koło pióra gratuluję zdrowego rozsądku.
Jeżeli jednak istnieje jakiś święty- opiekun zagubionych, w razie czego jego powinniście o mnie pytać.

niedziela, 16 maja 2010

Nareszcie Figa












Nie nie- nie Finlandia ( w skrócie Flaszka) ani żadne inne wynalazki. Mamy Figę jak zawsze chcieliśmy. Jest subtelna, delikatna i bardzo nieśmiała a świat, na który chcąc nie chcąc przyjść musiała, niestety nie okazał jej należnych względów. Pierwsze dni życia małej Figi były nie do pozazdroszczenia. Przeżyła spotkanie z dwoma złymi psami, z których jeden czatuje na nią do dziś a drugi musiał ustąpić przed tatą Cezarem, bolesne przeprawy przez taśmę pod prądem i ataki zazdrosnego konkubenta swojej matki- taka mała szczęśliwa patologiczna rodzinka.
Jeśli więcej się do Was nie odezwę to znaczy, że miałam rozległy zawał będący następstwem moich żałosnych starań przywrócenia tu dawnego spokoju.
Albo, że poległam próbując zagryźć psa.

piątek, 14 maja 2010

Ja wam mówię jest dobrze...


Powiem krótko: urodziło mi się!!! Śliczna klaczka po Asterce, bardzo duża i bardzo słodka. Zdjęcia będą później bo oczywiście moja dzielna Astra wybrała na źrebienie ten tydzień kiedy ja non stop muszę siedzieć w pracy, bywam więc w stajni tylko chwilę rano i chwilę wieczorem. Ale od jutro, mam nadzieję, będzie z tym już trochę lepiej.
Lazar sprzedany.
Pojechał aż do Kalisza jako para zaprzęgowa dla drugiego gniadego wałaszka. Mam nadzieję, że się zakumplowali, i że ten miły człowiek, który go kupił nie przeklina mnie teraz na czym świat stoi.
(oj przeklina, przeklina)
Ja natomiast odebrałam ostatnio ciekawy telefon. Pewna pani chciała mi sprzedać piękną klacz chodzącą N- kę w ujeżdżeniu. Podobno gorzej wychodzą jej tylko ciągi w galopie. No, zarówno ja jak i mój wielki brat niedźwiedź, musimy otwarcie powiedzieć, że ciągów w galopie nie widzieliśmy na oczy więc to czy wychodzą czy nie nie ma dla nas większego znaczenia tym bardziej, że cena takiej klaczy zapewne zapiera dech w piersiach.
(przez grzeczność nie pytałam)
Chłopaki: Cezar i Efendas z braku innych rozwiązań musieli się zaprzyjaźnić. Skazani na siebie na pastwisku próbują się razem bawić przy czym Cezar biega w koło jakby stracił rozum a Efendi podskakuje i wierzga kontynuując dzieło zniszczenia - nie ma to jak dobrany team.
Zatrważająco złych wieści dotyczących obozu w Borsukach nie będę w dniu dzisiejszym przytaczać, żeby nie psuć sobie humoru. Powiem tylko, że zrobię wszystko żeby obóz mimo wszystko się odbył, być może nawet uda mi się załatwić bardzo wesołego konia do jazdy- specjalnie dla Majki. Niczego jednak nie jestem w stanie ani obiecać ani przewidzieć. Niewątpliwie licho, które mnie ostatnio prześladuje na chwilę odwróciło ode mnie swoje przenikliwe oczęta, zwinęło w troki błoniaste skrzydełka i rozważa czy by nie przenieść się do innej stajni. Nie zamierzam mu w tym przeszkadzać.

środa, 28 kwietnia 2010

Ogłoszenia Pasterskie:-)













Poza zbliżającym się okresem pastwiskowym - oby szybciej- zwykłymi kłopotami ze zbyt wolno wzrastającą trawą i Duduniem Efendim z wielką werwą atakującym zarówno ogrodzenia jak i większych kolegów z pastwiska (ku radości swojej pańci:-))nic szczególnego się u nas nie dzieje. Ola zmaga się z maturą ja z luźną miednicą podczas jazdy konnej w związku z czym obydwie rzadziej używamy siodła choć każda z nas w innym wymiarze.
Z rosnącym niepokojem obserwując szalejącą wokół plagę martwych wyźrebień, niecierpliwie oczekuję mojego źrebaka. Jest mi już wszystko jedno jaka będzie jego płeć, oby szybciej.

Postanowiłam pozbyć się jednego z koni więc Lazar znów jest na sprzedaż pilnie i niedrogo. Jeśli więc ktoś ma akurat mnóstwo czasu na trening i marzy o posiadaniu zwierza, który wprawdzie rzadko pod siodłem bywa spolegliwy ale za to jest zabawny, serdeczny i żarłoczny to jest to okazja właśnie dla niego.

Zawiadamiam też, że chętnie wynajmę boks od zaraz albo na zimę, jeśli więc ktoś nie ma się gdzie z koniem podziać to u mnie miejsca jest dość. Nie ma tu może miłych oku naszemu luksusów ale jest spokój, cisza, dach nad głową, opór żarełka i szerokie przestrzenie a czegóż więcej trzeba naszym koniom.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Uwaga obozowicze!- raz jeszcze











Raz jeszcze przypominam tym, którzy nie zapamiętali: gwarancją zarezerwowania miejsca na obozie jest kontakt z nami osoby pełnoletniej, najlepiej rodzica. Pozwoli to nam wszystkim uniknąć dotychczasowego przekazywania różnych przedziwnych wiadomości pocztą pantoflową i późniejszych niepotrzebnych niedomówień i rozczarowań, mnie da gwarancję co do Waszego uczestnictwa a uczestnikom rezerwowym pozwoli uzyskać jasność w kwestii :są te miejsca czy nie. Głównie ze względu na osoby oczekujące na informację o wolnych miejscach proszę o jak najszybsze ich rezerwowanie.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Niniejszym ogłaszam:


Obóz przy Stajni Borsuki odbędzie się w dniach: 28.VI- 7.VII (10 dni).
Zgłoszenia na 6 absolutnie zaszczytnych miejsc przyjmujemy do 15 maja. W tej sprawie prosimy o kontakt rodziców przyszłych obozowiczów.
Temat tegorocznego obozu brzmi:
"Ja i mój koń: harmonia, przyjaźń, porozumienie"
i do tego tematu będziemy próbowały Was przybliżyć.
Najistotniejszymi zajęciami obozu będą te bezpośrednio związane z tematem czyli jazda i opieka nad powierzonym Wam koniem. Podczas treningów będziemy się starać jak najlepiej wytłumaczyć Wam na czym polega prawdziwe porozumienie na płaszczyźnie jeździec- koń. Będziecie się uczyć jak prawidłowo, bez niepotrzebnych napięć, stresu i wysiłku dosiadać koni oraz samodzielnie wykonywać ćwiczenia które pomogą wam jak najlepiej opanować wasze ciała, rozluźnić je i zharmonizować z ruchem Waszego konia. Miarą waszych postępów stanie się nie prędkość jaką uda wam się rozwinąć, nie wysokość jaką uda się wam przeskoczyć a zadowolenie i swoboda ruchu Wasza i koni- zrobimy to razem dla nich i dla siebie.
Oprócz zajęć na placu będą też oczywiście wyjazdy w teren dla chętnych. Jeden z takich wyjazdów, podobnie jak w zeszłym roku, będzie całodzienny z popasem na trasie.
Na początku obozu każdy z Was wylosuje konia- podopiecznego, o którego będzie się troszczył. Nie będzie to jedyny koń, na którym będziesz jeździć ale jedyny, którego zadowolenie, stopień najedzenia i napojenia jak również zewnętrzny wygląd będzie świadczył o tym jakim jesteś przyjacielem. Jeżeli wystarczy nam czasu (a naszym koniom cierpliwości) będziemy też lonżować.
Oprócz zajęć ściśle związanych z końmi przewidujemy też co najmniej jedną wycieczkę rowerową szlakiem turystycznym (Miłomłyn- Winiec- Tarda- Miłomłyn, lub Miłomłyn-Szeląg- Prośno- Tarda- Miłomłyn z popasem u Zuzi;-)), wybierzemy lepszą opcję, jeden spływ kajakowy z ogniskiem i posiłkiem pod gniazdami orłów i jedną pieszą wędrówkę ( nie wybrałam jeszcze trasy).
Gwoździem programu będzie biwak pod gołym niebem (pomysł uczestników:-)) na terenie przyszłego ośrodka wypoczynkowo- treningowego „Smoleniec”, który co prawda dopiero na centymetr wystaje z ziemi ale urośnie, kochani, urośnie, niech tylko jeszcze trochę popada;-)
Na miejsce- malowniczą dziką łąkę nad kanałem, dojedziemy konno i rowerowo, tam ogrodzimy plac dla koni, samodzielnie przygotujemy ciepły posiłek na ognisku i będziemy się starać przetrwać noc w jednym kawałeczku. Jeżeli nie zjedzą nas wilcy, rano wrócimy z końmi do Borsuk.
W planie jest również samodzielne przygotowanie co najmniej trzech posiłków na ognisku co będzie się wiązać z nieco mniejszym obciążeniem kuchni na Borsukach i rodzicielskiego pogotowia posiłkowego. Wszyscy rodzice są mile widziani, odwiedzajcie nas, sprawdzajcie postępy pociech, liczcie dziury w odzieży i kolanach, próbujcie swoich sił w jeździectwie i naszej mocnej czarnej jak noc porannej, popołudniowej i wieczornej kawy.
Mam nadzieję, że wszystkie elementy programu uda się zorganizować równie gładko jak w zeszłym roku, gdy udało się to bez żadnego programu.
Pozdrawiamy i czekamy.
Opiekunowie obozu
Dominika i Ola
oraz Łazarz, Wielka Głowa, Samba i Francuski Piesek :-)

niedziela, 11 kwietnia 2010

Uwaga obozowicze!

Już niedługo zostanie ukończony ogólny plan obozu letniego w Borsukach, wspaniały, niepowtarzalny oryginalny i całkiem nowy. Informacje mniej lub bardziej szczegółowe jak również warunki uczestnictwa w naszej dzielnej kompanii zostaną opublikowane jeszcze w tym tygodniu. Mam nadzieję, że nikogo z przyjaciół również w tym roku na pokładzie nie zabraknie.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Wielki Luz czyli D. w żelaznej masce.


Jak pozbyć się zbroi?
Usłyszałam ostatnio o odkryciu pewnego brytyjskiego naukowca dotyczącym sposobu na długie i szczęśliwe życie. Otóż w skrócie chodziło o to, że im sobie bardziej odpuszczasz tym mniej się zużywasz- jak samochód, który jeśli zbyt wiele się nim jeździ, szybciej kończy na szrocie. Filozofia zakłada zatem odpuszczanie sobie zajęć zbyt stresujących, wymagających zbyt wiele wysiłku lub jak wolą niektórzy po prostu powszechne olewactwo i obiecuje, że tym sposobem życie wieczne mamy murowane. Zaleca się też w ramach tej filozofii picie dużej ilości piwa bo piwo jest zdrowe i pewnie dlatego postanowiłam przyjąć ją bez zastrzeżeń.
Tym czasem siedzę na koniu i bardzo staram się ten wielki luz wprowadzić w czyn- czyn jeździecki. Od małego dziecka uczono mnie jazdy konnej w różnych klubach i szkołach, wkładano pod łokcie książki a pod kolana monety, byłam bez końca, godzinami lonżowana bez strzemion a jedyna dobra strona tej sytuacji jest taka, że jest niewiele koni którym udaje się mnie zrzucić. Kazano mi trzymać łopatki razem a pierś dumnie wypinać, kazano wyprężać się jak struna i ciągnąć pięty w dół, robiłam to, jest więc niewiele koni, na których czuję się dobrze bo jazda z kołkiem w tyłku przeważnie bardzo mnie męczy. Noszę zbroję, którą spawano dla mnie przez wiele lat.
A teraz na środku placu stoi sobie wyluzowana Olka i pomaga mi przyjąć nareszcie lepszą dla mnie i mojego konia pozycję ciała.
- Odpocznij Dodzia- mówi po 45 minutach nakłaniania mnie do rozluźnienia mięśni, więc na powrót spinam biodra, zamykam kolana i ciągnę pięty w dół ile wlezie
- ODPOCZNIJ!- krzyczy i wybuchamy śmiechem.
Wiem o co chodzi. Jest super. Wiem jak mam to zrobić, zamykam oczy i robię to, odnajduję w swoim ciele punkty zawiązane na supeł i odwiązuje je. Wkładam w to całą swoją uwagę nawet wówczas gdy nie siedzę na koniu a na przykład ubrana w sukienkę i szpilki karkołomnie przemierzam podmokłą łąkę ciągnąc za sobą wór wypchany sianem. Tu też luz się przydaje i odnalezienie środka ciężkości gdzieś na granicy wora.
Filozofia wielkiego luzu to dobra wiadomość dla mojej młodziutkiej przyjaciółki Susan von D. o której często w tym kontekście myślę a wczoraj nawet wydawało mi się, że ją widziałam:-)Otóż Susan, być może twoje kolana zaczną wreszcie śpiewać.
Dla Susan i innych cudowne rozluźnienie rozwiąże większość problemów, dla mnie też o ile w moim wieku (!!!)i z moimi doświadczeniami jestem jeszcze zdolna zmusić swoje ciało do radykalnych zmian. Mój umysł z pewnością się już ukształtował a wyniesione ze starej szkoły zasady stajenne: zachowaj czystość, myj po sobie wędzidło, pomagaj przy koniu słabszym, słuchaj starszych a fochy pokazuj w domu -są i raczej będą w Borsukach głównymi przykazaniami, których przestrzegania będę pilnować z całą stanowczością. Będę to robić głównie w trosce o bezpieczeństwo i dobrą atmosferę z której słynie moja skromna stajnia. Z tego też powodu to co mam do powiedzenia zazwyczaj mówię w prost i nie zadaję sobie trudu zakładania masek, nie potrzebuję ich (bo mieszkam daleko :-))). A jednak tę jedną maskę, żelazną maskę tę w którą ubrane jest moje ciało, muszę zrzucić.
I zrobię to TERAZ.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wileka- mocni.



Jakie tam granice możliwości. Gdy tylko robi się cieplej granice te przestają być tak istotne. Nie dalej jak pięć minut temu pisałam w mailu do koleżanki, że od szóstki w totka wolałabym przeżyć drugą młodość (teraz, nie po czterdziestce) a od drugiej młodości wolałabym tydzień urlopu. Może to i prawda ale gdy jestem tutaj i teraz czuję, że żadna siła nie utrzymałaby mnie z daleka od tego miejsca. Robi się coraz ładniej, sprzątamy, grabimy, porządkujemy i czyścimy. Sierść ma się już ku końcowi, jedynie u Cezara wciąż nieprzebrane ilości, tych...wiecie. Zaczęłyśmy jeździć, to znaczy cały czas dzielnie jeździłyśmy, co nie zmienia faktu, że wiosną i tak cała nauka zwykle idzie w las a wiosenne powietrze z najzdolniejszych uczniów czyni niebieskie ptaszki. Teraz Ola pomaga mi przy Lazarze- ja staram się powstrzymywać matczyne emocje i wcale się nad nim nie lituję co wyraźnie wychodzi Lazarowi na dobre. Jak wiadomo w przypadku trudnych dzieci najważniejsze są jasno postawione granice, czasem więc lepsza okazuje się szkoła wojskowa od matczynego łona. Na łonie jak wiadomo najszybciej rosną żmije;-)
Mam nareszcie czas dla mojego wielkiego, zaniedbanego, utytego jak wieloryb Cezara, który niesie mnie radośnie w kierunku na który się uparłam czyli prosto (cholera!!!)pobrykując od czasu do czasu- znaczy nie jest z nim jeszcze tak źle. Asterkę trzeba powstrzymywać bo jak zwykle na tym etapie ciąży nie bardzo wie kiedy przestać jeść, biegać, tarzać się, żebrać i napraszać o pieszczoty. Nie mogę się już doczekać maja kiedy Ola zda nareszcie maturę i będziemy mogły częściej razem trenować, chociaż muszę przyznać, że wczorajszy trening kosztował mnie tyle pracy i byłam na siebie taka zła za swoją całoroczną ignorancję, że niemal wyszłam z siebie i zobaczyłam poprzednie wcielenia. Dziś nie mam siły ruszać nawet palcami.
Nie ma lekko samemu za stodołą.
Ale we dwie za stodołą czasem wcale nie jest łatwiej gdy jeden pilnuje drugiego i nie ma czasu na lenistwo:-)A ponieważ sama zaczęłam się doskonalić znów stałam się bezlitosna dla innych i nie mam wyrzutów sumienia. Ma być pięknie. I już.
Siano oczywiście nam się kończy i oczywiście jak co roku zostało nam mnóstwo kostek nie nadających się do niczego poza podściółką. Gdyby komuś brakowało ściółki to ja się tym chłamem chętnie podzielę.
Tym czasem życzę wszystkim kudłatego jajka i zębatego kurczaka i żeby te święta pomimo zapowiadanej średniej pogody okazały się dla Was pełne ciepła i dobrych myśli.

A po świętach zaraz bez chwili zwłoki wsadzajcie na grzbiety swoje leniwe pośladki i do roboty, do roboty.
Tfu.

środa, 24 marca 2010

Gdzie diabeł nie może..


I tak oto światło dzienne ujrzały wszystkie kupy i inne śmieci, które dotąd spokojnie pod śniegiem leżały. Na święto kranu nie ma się co napalać bo choć z pewnością odmarzł już dawno to jednak ni kropla z niego nie leci- pewnie pękła rura. Na strychu pajęcza nić sznurów na których suszą się derki, czapraki i worki na szczotki, tam też wietrzą się siodła i ogłowia po niedzielnej pracy w ulewnym deszczu. Nic nie wysycha do końca a zapach...cóż- oszałamiający. W siodlarni po ścianach cieknie woda jak w jakiejś górskiej jaskini i podobnie od czasu do czasu odpadają kawałki sufitu. Dziś mam w planie przegrodzić koniom wybieg- zrobić mniejszy, z podwójną taśmą pod prądem specjalnie dla Efendiego. Zamierzam go płotem tym niemile zaskoczyć by jego zdziwiony wyraz twarzy stał się jeszcze bardziej zdziwiony. Asterka oczywiście jest głodna, a jakże, głodna za dwóch, a wielki brzuch sięga już kolan co w harcach i podskokach wcale nie przeszkadza. Mam nadzieję, że potomek będzie płci pięknej, zwłaszcza, że Asterka, jak na nią, zrobiła się niezwykle wrażliwa na pieszczoty. Chłopcy...cóż, temat rzeka.
Powiem inaczej: chłopy stare a głupie.
Cezar rozdrażniony, przytupujący, rozdziawiający się i wierzgający na odlew, goni po wybiegu Efendiego, który jako jedyny jeszcze mu na to pozwala. Jak już Efendi mu ucieknie to goni nas z pretensjami, że za mało dostał jeść i ogólnie jest za mało kochany. Lazar nie chce być kochany, woli rządzić, czego kres musi niebawem nastąpić bo jako ciało rządzące Lazar wprowadza nam tu dyktaturę silnej ręki (nogi) a nas swędzą ręce żeby wytargać go za uszy, gamonia jednego. Czeka nas więc praca, którą stopniowo wprowadzamy w czyn małymi kroczkami. Cezarek musi na nowo polubić siodłanie i przypomnieć sobie na placu jak to leciało z tym tempem i kierunkiem. Lazar musi się zmęczyć, wybiegać, wybawić, wyskakać do momentu aż jego myśli powrócą z kosmosu, męskie ego nieco się zmniejszy a ucho zastrzyże w kierunku jeźdźca. Wtedy będzie można zacząć wprowadzać pewne zasady. Mamy więc z Olką obowiązki zgrabnie rozdzielone i jakoś sobie radę dajemy chociaż czasami wydawać by się mogło, że na dwie osoby to dużo- ale nie na dwie baby z piekła rodem przez które Lucyfer regularnie zalewa się w pestkę w piwnicy pod stajnią. Około maja będziemy oczekiwać na przybycie do naszej stajni nowego konia, dużego gościa który długo nie robił nic poza mieleniem żuchwą i teraz trzeba mu będzie przypomnieć do czego służą cztery łapy. Jego przybycie nie jest jeszcze potwierdzone ale mamy nadzieję, że pracy nam w tym roku nie zabraknie i że nie zabraknie efektów.
A to Lucyfer

poniedziałek, 15 marca 2010

Granica moich możliwości

Łatwo jest przytaczać mądre cytaty, o wiele trudniej żyć według głoszonych mądrości dlatego zanim kolejny raz uraczę Was potężną jak dzwon frazą, sprawdzę czy aby sama dam radę się w niej zmieścić. No bo dobrze jest się chwalić na blogu sukcesami, które owszem, nie przeczę, czasem się zdarzają i odbierać gratulacyjne komentarze, dobrze jest zjeść wszystkie rozumy lub być na tyle wydolnym finansowo by korzystać z rad tych, którzy wiedzę tajemną posiedli. Gorzej samemu pokonywać bariery kierując się jedynie intuicją i domysłami, gorzej w samotności walczyć z własnym strachem, który jak się okazuje z upływem czasu zamiast zanikać tylko narasta.
Zdarza się więc, moi drodzy, że zwyczajnie się boję. Nie jest to wynikiem mojego braku wiedzy, doświadczenia czy umiejętności dlatego nie wstydzę się przyznać do swojego strachu bo nie czyni on ze mnie ignoranta a jedynie kogoś kto szuka, kto walczy, nie z koniem a z samym sobą. Wiem już, że to o niebo a może nawet o piekło trudniejsze.
Oczywiście chodzi o Lazara, który znów po dwóch tygodniach przerwy z racji oblodzenia zapomniał do czego służy jeździec na końskim grzbiecie i myli go z workiem treningowym.
Dziś przypadkiem mój nieudany trening obserwował pewien człowiek- koniarz. Powiedział mi, że jeśli nie pokonam w sobie obaw i nie zastosuję ostrzejszych metod od sporadycznego "muskania" batem końskiego boku to nigdy nie zmobilizuję konia do dobrego ruchu, a jeśli nie umiem to może lepiej byłoby żebym się z tym koniem rozstała. Myślę, że problem tkwi nieco głębiej. Wydaje mi się, że uderzenia batem, na które koń reaguje agresją, wspinaniem się i podskokami, uderzenia, które wzmagają jedynie nieposłuszeństwo zwierzęcia a w konsekwencji stawiają mnie- jeźdźca w sytuacji delikatnie rzecz ujmując stresującej, nie są najlepszym wyjściem. Co może być więc wyjściem z tego kręgu wzajemnych strachów? Czy ktoś może wie?
Nie do końca rozumiem przyczyn, dla których Lazar czasami tak histerycznie reaguje na łydkę lub palcat i czy jest to złość jedynie i upór czy może złość i upór podszyte strachem. Dziś musiałam zakończyć mój trening szybciej niż to zaplanowałam bo zwyczajnie wydawało mi się, że wszystkie podejmowane przeze mnie działania nie zmierzają jakoś w dobrym kierunku i kiedy koń zaczął reagować podskokami na zwykłe ponaglenie głosem stwierdziłam, że zaraz któreś z nas wyląduje w kaftanie bezpieczeństwa za zamordowanie drugiego.
I czemu miałam wrażenie, że tym zamordowanym będę ja?
Na pewno byłoby łatwiej gdybym miała czas na codzienne treningi i Lazar wdrożyłby się w codzienną pracę, wiedziałby że nie jest ona czymś niezwykłym ale tak dobrze nie ma. Ktoś musi pracować, żeby wypełnić rozdęty kałdun kogoś innego.
I czemu wydaje mi się, że tą osobą z rozdętym kałdunem nie jestem ja;-)
No i zwyczajnie mnie dziś wystraszył, wiecie co mam na myśli? Wspiął się i mnie przestraszył no bo gdybym spadła i dajmy na to coś sobie uszkodziła, to kto by to wszystko ogarnął, kto by się nimi wtedy zajął.
I znów zobaczyłam tamtą klacz jak żywą na tamtej łące, na której kilka wiosen temu omal nie dokonałam żywota, poczułam ten ogrom bólu i strachu, który wówczas obudził we mnie pokorę i świadomość tego, że jestem tylko człowiekiem, że jednak istnieje coś takiego jak granica moich możliwości. Strach pozostał jak przyklejone do buta łajno. I Lazar pewnie je czuje;-)
Nie tracę jednak wiary w to, że w końcu się dogadamy. Może nie jutro, może nawet nie w tym roku ale w końcu wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Albo znajdzie je ktoś inny a my się tylko zastosujemy, no bo czy to z resztą nie wszystko jedno?

poniedziałek, 8 marca 2010









Wydaje się, że nasze marzenia spełnią się już lada moment. Po tym jak po raz ostatni zima dokuczyła nam na Borsukach, znów robi się upojnie ciepło. Niezwykle ciepło. I coś wam powiem przyjaciele i sąsiedzi: lód na placach treningowych zaczyna się już topić.
Ja od dni kilku z nudów lonżuję z lonżą i bez lonży. Nie po to, żeby osiągnąć jakiś konkretny efekt w postaci dobrego ruchu. Chcę jedynie sprawdzić w ten sposób czy jeszcze mam łączność, pobawić się i zadbać o to, żeby moje tuczne wieprze nie dostały z lenistwa zaparć i odleżyn. Zwierzaki widocznie tęsknią już za trawą i wypatrują jej z niepokojem. Siano pozostaje niedojedzone, owies jest nostalgicznie przeżuwany, suchy chleb i marchew pogryzana od niechcenia.
Z wiosną następuje także wyczesywanie kołtunów i zewsząd gęsto sypie się włosie. Siwki szczęśliwie i namiętnie uprawiają tarzanie się w śniegu więc większość szaty zimowej zostaje na ziemi ale gniade hodują pokazowe kołtuny w których lęgnie się diabeł jak powszechnie wiadomo. Cezar na lonży sprawuje się zaskakująco dobrze, wcale nie ciągnie i uważnie słucha poleceń- łączność znakomita. U Lazara przeszkadza nadmiar dupy (o przepraszam!), która z kolei jest siedliskiem znakomitych pomysłów. Asterka i jej kolega Efendi sieją zamęt przeciskając się pod taśmą przy czym Asterka czyni to z gracją i nie zostawia śladów, a Efendi nie. Przyczyną tych ucieczek jest kupka obornika (starego gnijącego siana) leżąca pod jabłonką- smakuje wybornie i pachnie nie najgorzej- w końcu zawsze to coś innego niż zwykle, niebo w gębie dla prawdziwych francuskich piesków.
Ale pomimo wszystko kocham zapach wiosennej stajenki, kiedy otwiera się drzwi i oprócz jazgotu głodnej Asterki człek rejestruje zapach sianka i czystszego już konika. Wszystko to razem daje nam nadzieję i pozwala wierzyć że święto kranu i obóz jednak się kiedyś odbędą.

wtorek, 23 lutego 2010

Pantha Rei



Wszystko płynie jakby udzielając pokrętnej odpowiedzi na moje wcześniejsze modlitwy. Woda jest wszędzie: na podwórku, na pastwiskach, na drodze a nawet na dachu, tylko nie ma jej w kranie, o ironio! Koniki zamienią się więc niebawem w koniki morskie i wyrosną im przy tej okazji gustowne płetwy grzbietowe radykalnie utrudniając prawidłowy dosiad. Zabawne wydaje się to, że podczas całej tej ostrej zimy odbywały się u mnie treningi i jednak zawsze ktoś się po placu lub po lesie kręcił. Teraz gdy zrobiło się nareszcie cieplej i nadeszła chyba upragniona wiosna to mamy lód pod śniegiem, jeździć się może i da ale uzyskanie dobrego ruchu jest w tych warunkach wykluczone. Lepiej odpuścić, przeczekać. Aż strach pomyśleć że gdy zrobi się już całkiem ciepło trzeba będzie dokupić taśm, dorobić słupków, nabyć baterię do pastucha bo tamta nie wytrzymała mrozów i koniecznie dosiać trawy. Takie niemiłe podsumowanie martwego sezonu.
Tym czasem Lazar przeżywa załamanie nerwowe jak zwykle na przełomie pór roku. Na dwór wychodzić nie chce bo przecież jeść można również w boksie więc po co on ma iść przez lód i wodę na pastwisko gdzie jest dokładnie to samo do jedzenia. Kiedy już uda mi się nakłonić go do wyjścia trzyma się mojej spódnicy i nie daje sobie wytłumaczyć, że powinien udać się na wybieg tak jak zawsze. Cezar natomiast się rozdziawia! Nie wiem czy czyni to żartobliwie czy w celu wzbudzenia grozy, fakt pozostaje faktem. Otwiera paszczę bardzo szeroko tuż przed moim nosem ukazując mi imponującą żuchwę i wielki jęzor i tak stoi. Może boli go trzonowy i chciałby żebym go zabrała do naszej ulubionej dentystki do Miłomłyna a ja taka niedomyślna jestem. Jedynie Asterka nie przejawia oznak obłędu być może dlatego, że ona zawsze zachowuje się w sposób osobliwy. Popatruję z niepokojem na jej brzuch, który nie powiększył swojej objętości od ponad dwóch miesięcy. A jeśli on udaje? Jeśli napchała tam poduszek i bezkarnie się obżera? Trzeba było to jeszcze raz sprawdzić. Niespodzianki nie zawsze są fajne.
Skoro jesteśmy przy niemiłych niespodziankach, opuszczającą nas ku chwale ojczyzny zimę śmiało można zaliczyć do upiornej ciszy w interesie w wyniku której stajnia w Borsukach mocno podupadła. Z przykrością więc zawiadamiam, że będzie drożej. Być może będzie też lepiej i weselej ale to już zależy od nas wszystkich. Plan letniego obozu "Pod Borsuczą Jabłonią" już powoli dojrzewa w mojej głowie i mam nadzieję niedługo Wam go przekazać.

piątek, 12 lutego 2010

Pozdrawiam


Pozdrawiam Was kochani z mojego niezwykłego urlopu w wielkim mieście, gdzie czar mazurskiego jeziora (zwłaszcza o tej porze roku) kojarzy się ludziom wyłącznie z wakacyjną sielanką, baśniowym krajobrazem Shire'u z opowieści o hobbitach i w ogóle ( wcale!!!) nie powoduje reumatyzmu. Nie wiedzą biedni ludkowie, że to ja jestem tutaj w siódmym niebie: od dwóch dni nie pracuję fizycznie i zażywam na przemian gorących kąpieli i poleżanek z kompem i kawą w łóżku, którego na domiar szczęścia nie muszę ścielić. Za doborowe towarzystwo mam bowiem podobnego do szeroko uśmiechniętej świni psa rasy amstaff, któremu moje rozbabranie jakby wcale nie przeszkadza. Dzięki łóżku, ciepłej wodzie i okładom z psa dusza wraca do równowagi, bark przestaje skrzypieć i trzeszczeć, świat nareszcie zaczął zwalniać i cholerna piosenka o purpurowym zegarmistrzu już mnie nie prześladuje.

piątek, 5 lutego 2010

U nas w Odlotowie



Na drodze do Borsuk spotykam wracającą z obrządku Justynę.
Świetnie- myślę- od razu zawiadomię ją o ustanowionym przez nas wczoraj pierwszym borsuczym święcie ruchomym- święcie odmarzniętego kranu w pierwszą sobotę po odmarznięciu tegoż czyli właściwie ### wie kiedy. Justynie wizja odmarzniętego kranu poprawiła nastrój, (chociaż nikt przecież na serio nie wierzy, że to się kiedyś stanie), nie zapomniała mi jednakowoż wspomnieć o ostatnich występach naszego Cezara.
"Cezar mnie nie lubi"- zauważyła taktownie po czym opowiedziała mi kilka mrożących krew w żyłach historyjek o napaściach, podgryzaniu i ogólnej moleście. Cezar wyraźnie zaczął gustować w młodych dziewczętach- i mówię tu niestety o gustach czysto kulinarnych. Justynie na ten przykład usiłuje odrąbać schab ilekroć ta odwróci się do niego tyłem. No fakt, fakt, wolnoć dupce w swej chałupce ale żeby zaraz zęby. Postanowiłam sama sprawdzić. Nie jestem wprawdzie młodą dziewicą (niestety) ale na wszelki wypadek wzięłam ze sobą odpowiedni kołek. Konia zaprosiłam do płota, uwiązałam i jakby nigdy nic zabrałam się za pielęgnację baramboli z rodzynami czyli orkę na bezkresnym ugorze. Problem kłów nie wystąpił. Nie wystąpił również przy siodłaniu i kiełznaniu dochodzę więc do następujących wniosków:
- Cezar tęskni za Zalesią i Justyna mu ją przypomina.
- Cezar zdecydowanie gustuje w schabach chudych i młodych (zdrajca)
- znudzony Cezar gorszy jest od zamarzniętego kranu.
Na padoku oczywiście koń niczym nie zdradzał swojego nie tak znów dawnego mistrzostwa, złościł się powarkiwał, na komendy reagował na wspak, podskakiwał a raz nawet uniósł przód bo zachciało mu się schabów ze spacerującego opodal kota Lucjana. Ostatecznie jednak porozumienie zostało osiągnięte pochlebstwem, przekupstwem i batem (mówcie co chcecie bat na krnąbrnym tyłku czyni czasem cuda) i nawet leniwy czterotakt, którym koń popisywał się od pewnego czasu zamienił się w końcu w przyzwoity galop.
A jednak mięśnie zanikły, kondycja spadła, morale zdechło na amen i nasz dzielny siłacz zamienił się na powrót w wioskowego dryblasa (nie wolno mówić na konia "głuptas"), który potyka się o własne nogi by w następnej chwili popędzić przed siebie ni stąd ni zowąd radośnie brykając. Zima, tajga noc a raczej powinnam powiedzieć "nic".
Szkoda.
Tym czasem chory z zazdrości Lazar położył się w zaspie i uparcie tam leżał łypiąc na nas złym okiem. Wczoraj wyjechaliśmy kawałek całkiem sami do lasu i nic nas tam nie zjadło!!!
Cezar został w domu więc cóż by miało nas zjeść?
Zapytacie co u Asterki? A Asterka jak zwykle głównie woła jeść przecież.

sobota, 30 stycznia 2010

Hardkor

tak wali się nasza stajnia









Ola na szczycie











u źródła











bez komentarza


Myślę sobie, że takie sytuacje jak ta która nas dotknęła tej zimy sprawiają, że człowiekowi lepiej i logiczniej jakoś się myśli. Wymyślam więc co dnia milion opcji na poprawienie jakoś naszej organizacji i zastanawiam się rozpaczliwie nad każdą z osobna brnąc po kolana w zaspach i starając się jednocześnie nie rozlać wody z dwóch przymarzniętych do dłoni wiaderek.Kiedy się to opowiada albo czyta w ciepłym mieszkaniu (o kriokomorze w swoim lokum nie wspomnę ale zapraszam, wieczna młodość kusi) to pewnie jest nawet zabawne i myślicie sobie "ależ z niej maruda". Pewnie sama też bym tak myślała ba! myśli tak każdy kto nie doświadczył na własnej skórze zimy w stajni w Borsukach. Ale mam to w nosie, jak z resztą większość spraw nie dotyczących bezpośrednio sposobów na uczynienie naszego życia choćby znośnym, na zrobienie czegokolwiek i za każdą cenę żeby coś się wreszcie zmieniło. Teraz kiedy Ola wyjechała na obóz a Justyna, jak słyszałam, niebawem nas pożegna, nie pozostaje mi nic innego jak dobrze się zastanowić i nawet część planu już obmyśliłam.
Będziecie zachwyceni.
W całej tej hardkorowej sytuacji pociechą jest mi Lazar, który dojrzewa sobie po zimowemu i staje się coraz słodszy i miększy. Co prawda czasami trafia się na pestkę, podobnie jak u mojej przyjaciółki Śliwki, ale za to przecież lubimy tych twardzieli. Lazar stał się taki dorosły, taki dojrzały, troskliwy i poważny, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie ufny, chociaż przeklęte cechy przywódcze wciąż biorą w nim górę przy misce i niestety wciąż skory jest do wściekłej walki o ostatnie źdźbło siana (biorąc pod uwagę nasz mały hardkor, może on i wie co robi, że bije się o to siano). Efendi wyjechał wczoraj na szkolenie i wszyscy tu za nim tęsknimy. Gdyby więc przypadkiem dorwał się do kompa w tej strasznej obcej stajni to sobie to przeczyta:
"Efendusiu! Nie martw się, niedługo do nas wrócisz, na pewno, na pewno. I nadal będziemy Cię wtedy kochać.
Asterka bardzo za tobą tęskni, zwłaszcza, że ma teraz do dyspozycji całe pastwisko;-), chłopaki też. Bardzo się wzruszyłam mogąc dziś nareszcie ćwiczyć na małym placu, którego zwykle jesteś rezydentem i nareszcie udało mi się uniknąć problemów z nadmiernie szybkim tempem. Nie wiemy więc właściwie dlaczego ale bardzo nam Ciebie brakuje, chyba tylko dlatego, że jesteś fajny facet.
( Jak mama nie będzie patrzeć to znów Cię połaskoczę, ha ha ha).

niedziela, 24 stycznia 2010

Nowa cyfrówka