poniedziałek, 29 czerwca 2009

"Jadąc wszechstronnym wierzchem, trzymaj pan nogi w trójkątach"


To tylko jeden z bardzo wielu biwakowych żartów. Już po samej obecności żartów i smiechu można wywnioskować, że obóz zakończył się sukcesem. Oj ciężko się było rozstawać, ciężko było patrzeć jak spod jabłonki znika namiot pozostawiając po sobie tylko blady kwadrat na trawie, jak znika Karina (zwana Sprośną Kariną) i jak nagle robi się przeraźliwie cicho.
Ale do rzeczy.
Głównym tematem obozu była oczywiście jazda konna. Były poranne treningi i liczne wypady w teren w tym jeden szczególnie udany (mówię o piątkowym wypadzie do Źrebaczówki podczas którego spotkaliśmy biegające luzem konie, krowy, i pędzące ciężarówki, wykonywaliśmy dzikie susy i dwakroć rozstawaliśmy się z końmi w celu uniknięcia jeszcze większej awarii). Rano jeździliśmy na placu tłukąc do znudzenia kłus ćwiczebny, zagalopowania i drążki, wieczorem w ramach relaksu wypuszczaliśmy się do lasu. Jadącym po lesie konnym zazwyczaj towarzyszyli rowerzyści ochoczo służący pomocą gdy kogoś obleciał strach lub rozbolał tyłek. Na powyższym zdjęciu widzimy rzecz niemal niemożliwą, którą udało się osiągnąć moim dzielnym pomocnikom, wiecie co to? Kto wie niech nie podpowiada.
Obok zwykłych jazd i terenów, uczyliśmy się też lonżowania i pracy z koniem z ziemi. Na prykładzie klaczy- turystki Kariny, dziewczynki dowiedziały się co robić gdy koń nie potrafi chodzić na lonży, nie rozumie poleceń lub zadziera głowę i pędzi gubiąc pantofle. Karina okazała się znakomitym i wdzięcznym króliczkiem doświadczalnym, szybko uczyła się nowych rzeczy a efekty były widoczne niemal od razu, co dawało dziewczynom wiele radości.
Zdarzyło jej się wprawdzie opuścić nas na chwilę i zwiedzić szeroko rozumianą okolicę tak dokładnie, że ani my ani nikt z postawionych na nogi trzech wiosek nie umiał jej odszukać, wybaczamy jej jednak tę chwilową niesubordynację, zwłaszcza, że cała i zdrowa wróciła do Borsuk zamiast udac się do domu do Prośna.
Oprócz koni robiliśmy sobie też wycieczki rowerowe i pływaliśmy kajakami. Oczywiście i tu pech nas nie opuszczał. Z trudem wydobyte ze stodoły kajaki nie wytrzymały w końcu przeprawy przez wyboje i wertepy i juz podczas drugiej wyprawy zaczęły przeciekać.
W chwilach wolnych od zajęć, które obozowicze nazywali "wielką nudą" graliśmy w karty łapiąc się przy tym za łby, za nosy za języki i za słowa, graliśmy w Kalambury, była zielona noc z duchami i zastawianiem na siebie rozmaitych zasadzek.
Udało się szczęśliwie zorganizować ognisko w lesie chociaż samochód który miał nas tam zawieść trzeba było w konsekwencji pchać w obie strony(ach ten Kajtek to jednak...), udało się zrobić koniom prawdziwe spa z czesaniem strzyżeniem i masażem stóp jak również w deszczowy wtorek (chyba) wysprzątać siodlarnie. Sprzątanie nie pomogło- wąż Wojtuś nadal tam jest.
Zwyczajowo odbył się też obozowy chrzest tylko, że jak zwykle w Borsukach, odbył się dosyć oryginalnie. Chrzczone były nie dziewczyny ale ja. Musiałam się więc wytarzać w błotku, spacerować boso po końskich kupach, jeść owies z czymś o czym nie wspomnę, zostałam oblana wodą posypana sianem po czym nałożono mi kantar i wręczono certyfikat. Straszne!
W ostatni dzień kiedy wracałam rowerem ze sklepu, dziewczyny zorganizowały konno napad zbójnicki na drodze, podczas którego niestety obrabowały mnie z zakupionych wcześniej słodyczy.
Nadzwyczajnym wysiłkiem, pomimo kapryśniej pogody udało się wszystko, po prostu wszystko dokładnie tak jak sobie wymarzyłam. Obóz został przedłużony o jeden dzień a i to nie pomogło- i tak na koniec były łzy.
Nie byłoby pewnie nic z tego bez moich dzielnych pomocników - Asi i Oli (a raz nawet Tomka), które każdego dnia wsiadały na rowery w Miłomłynie by przybyć mi z pomocą a wieczorem po całym dniu pracy i dzikich harców z powrotem pedałowały po ciemku i pod górkę. Nie byłoby nic z tego bez pomocy wszystkich rodziców, w tym także moich teściów, którzy naszym wygłupom i nadruchliwości okazali wiele zrozumienia, nie byłoby nic bez rączej Kariny, dzielnego Cezara, wrażliwej Astry i ....Kiciusia, Szejka, Abdullaha, Pocałujnmniewzadek Lazara.
Ale przede wszystkim nie byłoby obozu bez obozowiczów: Bez naszej wytrwałej mistrzyni galopu Mądralińskiej Ali (Maciejewskiej:-) , bez Majki, która trzymała to całe towarzystwo w jakiej takiej dyscyplinie (zwłaszcza przy myciu) bez Zuzi, którą będę stawiała za przykład wszystkim leniącym się na treningach, bez drugiej Zuzi, tej mniejszej i małej diablicy Oli.
Wszystkim dziękuję, wszystkich pozdrawiam i każdego zapraszam spowrotem.



A na koniu nie powinno się rozmawia przez telefon ani grzebać w paszczy:-)

czwartek, 18 czerwca 2009

Krajobraz przed Wielkim Biwakiem:-)


Otóż zanosi się na biwak panie i panowie. Już w sobotę przyjadą do mnie trzy miłe dziewczyny ( a właściwie cztery licząc też klacz Karinę) żeby spędzić w stajni Borsuki tydzień wakacji. Co będziemy robić? Głównie będziemy trzymać kciuki za pogodę ale będziemy też jeździć konno, pełnić dyżury obrządkowe, uczyć się lonżowania i podstawowych zasad postępowania z koniem, będziemy jeździć na rowerach, pływać na kajakach, łazić po lesie i w ogóle będziemy niegrzeczne tak bardzo jak tylko pozwoli nam na to moja teściowa- czyli nie bardzo. Z okresu tego zrobię dokumentację i po upływie tygodnia świat dowie się jak mi poszło z moim pierwszym obozem.
Jeśli pójdzie mi dobrze to kto wie: może Borsuki staną się pierwszą na świecie końską bazą namiotową.

Zainteresowanych informuję, że Astra dotarła do domu cała i zdrowa...oby źrebna.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Mój koczowniczy tryb życia.


Zaczął się czerwiec a wraz z nim pora koczowania na Borsukach. Coraz częściej więc przesiaduję w okolicach stajni wykonując drobne prace i doglądając pełnego poidła. Na piętrze leśniczówki czeka na mnie pokój (cela) z łóżkiem i widokiem na padok za to bez internetu. No cóż wakacje są porą kiedy spośród dwóch moich pasji : jeździectwa i pisania pora wybrać jeździectwo. Pisanie zwane również grafomanią będzie się więc kotłować w mojej głowie i dzwonić w uszach a mnie nie wolno będzie wypuścić z głowy ani jednego potwora, ani jednej spłoszonej dziewicy, niczego!
Trzeba przenieść się do celi z widokiem na padok i zacząć obserwację prawdziwych bestii w ich naturalnym środowisku (jak ten tutaj samiec na zdjęciu). Bestie cieszyć się będą, puszczać głośne bąki i wydłużać żebracze ryje ja natomiast z samochodu przesiądę się na rower i grzbiet koński czego i wam życzę. Pierwsza próba już w długi weekend. Mam nadzieję, że teściowie nie będą mięli mnie dość na tyle by wysłać mnie pod namiot. Boję się pająków.

czwartek, 4 czerwca 2009

Kim on jest ???


O czym myśli? Całe dnie upływają mi na ciągłym zadawaniu sobie tego pytania. Dlaczego pozostawiony sam sobie prezentuje piękne, wysokie chody, płynne przejścia, szybkie zwroty i nie przeszkadza mu nawet to, ze siedzę wtedy na jego grzbiecie, dopóki nie wydam polecenia. Polecenia w przeważającej ilości wykonywane są na opak. Dlatego gdy na przykład chcę by się zatrzymał muszę rzucić wodze i zamknąć łydki, gdy chcę żeby zwolnił, nie wolno mi ciągnąć. Im usilniej ciągnę tym tempo jest większe. W kłusie ćwiczebnym wciąż jeszcze przeważa element ograniczonego zaufania- oby tylko nie zaczęła mnie szarpać! Kłusa ćwiczebnego bez strzemion w ogóle więc nie mamy. Pochwały przyjmuje z wdzięcznością a kary z honorem. Nie próbuje się już odgryzać, nie płoszy się, nie wierzga ani nie staje dęba. Doszło nawet do tego, że przez większość czasu jest skupiony chociażby na tym, żeby robić na przekór i na odwrót, co najpewniej sprawia mu frajdę. To jak nad nim myślę, to, że jego kształtna osoba zajmuje całą moja uwagę sprawia mu wielką radość. Kocha mnie.
I dla tego właśnie to, że od czasu do czasu czegoś go nauczę i on to robi na moja prośbę nie oznacza wcale, że jak o to samo poprosi go ktoś inny to prośba zostanie spełniona.
To zmyślny chochlik, sprytny pokerzysta, urodzony komik.
Jaką rolę ma spełniać ktoś taki w mojej stajni? (oprócz roli etatowego mąciwody oczywiście)
Jak moja stajnia mogłaby istnieć bez niego?