piątek, 29 lutego 2008

Chłopaki z Grazym


Dom Pomocy Społecznej w Grazymach


Przepracowałam tam kupę czasu jako hipoterapeuta, a właściwie taki ktoś do wszystkiego. Pomimo, że nie była to praca najodpowiedniejsza dla mnie- słabej kobiety, która i tak miała mnóstwo obowiązków, nie wspominam zle mojej przygody z Grazymami. Trwa ona z resztą do dziś gdyż nadal prowadzę tam zajęcia dwa razy w tygodniu. Chociaż na samo wspomnienie zimowych obrządków gdy nosiło się wodę do stajni z budynku, pękających rur, przedziwnych zajęć, do których byłam przydzielana i wielodniowych sianokosów zawsze zbiegających się w czasie z sianokosami na moich łąkach, robi mi się słabo, zachowałam jednak dla siebie coś, czego nikt mi nie odbierze. Moich niezwykłych przyjaciół, ludzi dla których nie było ważne to, że mam ubłocone filce i czasami czuć mnie kozłem ale to jaka jestem pod tym wszystkim. Oni to widzieli poprzez umorusaną kurtkę, brudne ręce i zaczerwienione od kurzu oczy. Moi wspaniali obrońcy i obłędni :-) rycerze- chłopaki z Grazym.





Krzysio- moja prawa ręka, doskonały gospodarz, odpowiedzialny operator taczki,
niezastąpiony podczas zwózki trawy, niezmordowany w rzucaniu klątw.

Idąc wąską dróżką niczym para koni
pod górkę bo tutaj z górki rzadko bywa
śmiejemy się z Krzysiem z pokracznych jabłoni
i letniego wiatru co jabłka pozrywał.

Wózek pojękuje na polnych wądołach
bo stary i rdzewieć już zaczął nieboże
a na grzbiecie dzwigać musi polne zioła
latem a zimą obornik i zboże.

Deszcz drogę wyślizgał dla własnej swawoli
więc co raz padamy w bujną koniczynę
lecz wózek brnie dalej pełen dobrej woli
dopóki ma Krzysia i mnie za rodzinę.

A my cali w błocie stwardniałymi dłońmi
Zbieramy z powrotem niepokorne zioło
i tak w służbie koniom staliśmy się końmi
to ciągnąc to pchając świat nasz naokoło.

A w dole ogród pełen najprzedniejszych
warzyw i łąki w lipcowym upale
poddają się kosom naszych braci mniejszych
zapełniając wózek i pachnąc wytrwale.

I znowu padamy do nóg naszym koniom
będą z nas się śmiały jak płoche zrebęta
nim swe szare twarze ku ziemi pokłonią
lecz nie narzekamy bo to ziemia święta



Jeżeli chodzi o Krzysia i resztę mojej bandy to do tematu będę powracać uparcie i z namaszczeniem a i tak pewnie do końca nigdy go nie wyczerpię. Po prostu o tych faciach można w nieskończoność.

środa, 27 lutego 2008

Moja Paranoja


No cóż. Chyba najwyższa pora powiedzieć to wszem i wobec. Mam fobię społeczną. Jest to o tyle kłopotliwa sytuacja, że jestem u progu rozpoczęcia własnej działalności jako (nareszcie niezależny) hipoterapeuta. I co? Skończyło się pokorne chowanie pod skrzydła wciąż nowych i przeważnie upierdliwych przełożonych a zaczyna się ciemna ścieżka własnej, niepewnej przyszłości. Jest w tym wszystkim jednak jeden ogromny pozytyw- już kocham swojego przyszłego szefa:
- osobę, która doskonale rozumie konie,
-zna się na pracy z niepełnosprawnymi, gdyż ma za sobą wieloletnią praktykę,
-nie krzywdzi podwładnych, ponieważ sama była krzywdzona i wie czym to pachnie,
-kocha ludzi pomimo wszystko,
-jest życzliwa i pełna współczucia a co za tym idzie łatwo daje się zrobić w ...konia?

Ratunku! Ja się topię!



- jest doskonale przygotowana zawodowo i odpowiednio wykształcona
-jest idiotycznie rzetelna i chorobliwie pracowita
- jest przerażona i nie wie czy sobie poradzi!

Mam plan. Plan to podstawa. Mam konia. Koń jest jeszcze bardziej uczony niż ja, dzieci oszaleją na jego punkcie. I mam wspaniałe miejsce. Gospodarz wprawdzie zdarł ze mnie skórę ale to w końcu gospodarz, on tu jest królikiem. Poza tym może to długo nie potrwa, może za czas jakiś przeniosę całą hipoterapię na swoją ziemię , nad Kanał Elbląski- ale to już inna bajka i na razie niestety bajką pozostanie. Na razie mamy gospodarza i kłopoty.
Przystąpiłam już do sporządzania wstępnego kosztorysu inwestycji, oczywiście nie sama, gdzie tam, ja i cyferki..nie nie. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie moje przyjaciółki (dzięki Bogu, że mam jakichś przyjaciół-dziwne swoją drogą) nie zrobiłabym kroku, cóż, ze strachu rzecz jasna. Przede mną (nie wiem czy powinnam myśleć o tym tuż przed snem) jeszcze długa droga urzędowych tortur:
-nie mam księgowej!!! Kto za mnie będzie ogarniał cyferki!
-nie umiem wypełnić wniosku o dopłatę, są wprawdzie ludzie, którzy mogą mi pomóc ale ja ich nie znam i wstydzę się zadzwonić pod podany przez koleżankę numer
- powinnam nadal negocjować z gospodarzem, ale jak widzę jego minę to uginają się pode mną kolana i nagle czuję się zmęczona i stara
- powinnam porzucić stajnię gospodarza? A gdzie do diabła starego mam się podziać?
- powinnam przejść szkolenie z prowadzenia przedsiębiorstwa, na którym z pewnością niewiele się dowiem, bo będzie mi się chciało palić, sikać, spać i takie tam inne.
Jednym słowem: biznesmen ze mnie jak z koziej rzyci trąba. Ale wiem jedno: bardzo chcę robić swoje i pomagać innym i sobie jak do tej pory albo jeszcze lepiej. I co? I nic.