środa, 30 grudnia 2009

2010- Niech będzie dużo i dobrze














(kalong pteropus vampyrus- cudowny!)


A w nowym roku życzę Wam, żeby było dużo i włochato.
U mnie tak właśnie jest i nauczyłam się czerpać z tego faktu radość życia:
mam wielkiego konia, wielką tłustą kotkę a w piwnicy wisi wielki nietoperz czemu przygląda się zza winkla naprawdę wielki pająk - i super.
W dużej ilości dobre są zwłaszcza obiekty włochate, no może z wyjątkiem kasiory, która włochata nie jest i piwska naturalnie.
Do reszty włochacizny można się przytulać przemawiając czule i jeśli jesteśmy choć trochę bardziej wrażliwi niż puszka pasty do butów to od razu poprawi nam się nastrój. Pozdrawiam więc wasze morskie świnki, koty, psy i konie (rybek nie pozdrawiam z przyczyn oczywistych)

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Pewnie chętnie obejrzelibyście jakieś nowe fotki a jest co fotografować bo jeździcie nawet jak jest zimno. Szacun. A tu niestety: awaria komputera w którym mam zdjęcia, awaria aparatu, którym zdjęcia mogłabym robić i ogólnie pozostaje sucha gadka.
Otóż nie myślcie sobie, że święta minęły mi ulgowo. Ci, którzy już zdążyli mnie odwiedzić wiedzą co tu się działo- te brawurowe ucieczki, odbijanie zakładników, wyłamywanie krat i ogólny pęd ku wolności przypłacony do reszty zszarganą opinią u sąsiadów- konie myślały, że już jest wiosna. Ha! Chciałabym zobaczyć ich miny jutro jak ujrzą nową zimę. Ale niestety jutro całodzienny dyżur ma Ola więc to ona będzie miała widoki.
Za nami wyjątkowo pracowita niedziela a przed nami środa, która zapowiada się podobnie. Wyjazdy w teren są niemożliwe, wszędzie dookoła lód i gruda ale nasz borsuczy plac działa pełna parą. Po zastoju spowodowanym moimi wyjazdami a potem atakiem mrozów, w niedzielę z końmi zmierzyły się moje niedzielne dziewczyny i muszę przyznać, pomimo przerwy one zapamiętały wiele z poprzednich zajęć, koniki niestety wręcz przeciwnie:-) , koniki dały popalić. No bo w sumie dlaczego, z jakiej przyczyny po tylu dniach odpoczynku, luzu i dzikiej wyżerki miałoby im się chcieć współpracować? Ja je rozumiem.
Tym czasem, gdy ja przez kilka godzin usilnie uskuteczniałam działania instruktażowe, Ola była tak miła, że zajęła się moim pięknym przyjacielem - panem L. Czułam się fantastycznie mogąc jednym okiem obserwować jego pełen werwy ruch na przód i pięknie niesioną głowę, czułabym się lepiej gdybym to ja na nim siedziała ale cóż, praca czyni wolnym, jak mawiają. Może już niedługo. Byłam też bardzo dumna z siebie kiedy Ola powiedziała mi, że było jej fajnie na tym grzbiecie i że grzbiet nieco się wyprostował. Nie obyło się oczywiście bez radosnej twórczości ze strony Lazara ale my sobie nie damy w kaszę dmuchać i on to wie, więc szybko odpuszcza.
A teraz właśnie jest ulubiona przeze mnie pogoda na konie, śnieg i -2 stopnie. Chuchajmy z całej siły, może te cholerne mrozy już do nas nie przyjdą, może odmarznie kran i spacer farmera z pełnymi wiadrami przestanie być główną dyscypliną sportu uprawianą stajni Borsuki.

..no poza tym są jeszcze zbędne kilogramy ale to może już innym razem...

poniedziałek, 21 grudnia 2009

No dobra serio, serio


No bo albo link z pijanym reniferem Wam się nie otwiera albo uznaliście ten żart za niesmaczny;-) tak czy siak oto proszę pełna powaga:
Z okazji zbliżających się Świąt (rany to już pojutrze a ja jeszcze nie mam ryby!) w imieniu całej borsuczej rodziny chcę Wam życzyć abyście byli:
- odważni i wytrwali jak Efendi a na pewno jak on doczekacie się lepszego jutra.
- rozważni, romantyczni i mądrzy jak Cezar a obrośniecie gęstym włosiem i wszyscy będą Was uwielbiać.
- przebiegli, sprytni i szybcy (i wściekli) jak Asterka i oby nikt nie gonił Was z kijem po miedzy.
- lub po prostu piękni jak Lazar a wtedy reszta ujdzie Wam na sucho.
Kochani, jak co roku chcę Wam życzyć jeździeckiej mądrości i taktu, żebyście...żebyśmy wszyscy nie ustawali w wysiłkach by stać się prawdziwą ozdobą tej wyjątkowo elitarnej dyscypliny sportu, żebyśmy zawsze byli na tyle twórczy i sprawczy by nie potrzebować pomysłowych patentów a jeśli już ich użyjemy, to niechby mądrze. W tym roku
życzę też porozumienia czyli tej słynnej łączności o której tyle ostatnio było na blogu a która pomogła mnie i Lazarowi wkroczyć na właściwą ścieżkę- niech moc będzie z Wami, niech szybko przyjdzie odwilż i niech droga do Borsuk stanie dla Was otworem (ludzie ratunku, te konie się tak nażarły i wystały, że wystarczy zapalić zapałkę a wszystko wybuchnie! Przybywajcie jeździć!)
Szczególnie ciepło ściskam moją trójkę - Alę Maję i Zuzannę, których świąteczne zdjęcie stoi u mnie na biurku, pozdrawiam moją ekipę niedzielną- Natalkę, Olgę i Olę, które ostatnio nie miały szczęścia do jazdy ale mam nadzieję, że niebawem się spotkamy przy koniach- dziękuję za Waszą pomoc przy obrządkach.Odświętnie całuję moje wspaniałe stajenne sparing partnerki Olgierdę i Basię, mam nadzieję, że nic nie zakłóci harmonii taczek, wiader,wideł i treningów jaka do tej pory szczęśliwie nam dopisywała, że nadal będziemy się tak doskonale dogadywać. Pozdrawiam Tomasza (pana trenera, trener rodzi:-) a także naszego kumpla Dobrą Radę (czekamy na dawkę świątecznego cynizmu), wiecznie wesołą ekipę z sąsiedniej stajni, moich wspaniałych gości wakacyjnych i tych powakacyjnych, niech nas wspomną w swoich dalekich domach przy świątecznym karpiu, chłopaków z Grazym (kocham Was), dzieciaki od Ewy B. i samą Ewę, Marteczkę i jej rodziców, Olę młodszą, Monet naszą drogą i dzielną, która kiedyś jeszcze przyjedzie do nas swoim matizem, Aszkę za która trochę już tęsknimy i wszystkich przyjaciół stajni w Borsukach.
Kochani, niech Wam się wiedzie.

piątek, 18 grudnia 2009

Nadejście zimy uczyniło nasze życie w Borsukach nieco bardziej upierdliwym. Poranne obrządki wydłużyły się o kolejną godzinę z powodu zamarzającej wody. W stajni kran nie odmarznie pewnie aż do marca a w ogrodzie co rano dokonywać należy indiańskich rytuałów w celu zdobycia tych kilku wiader. Wiadra te trzeba potem nieść, co jest o tyle komiczne, że ślisko i bywa, że się nie doniesie. W stajni zamarza zresztą wszystko, woda w wiadrach, witaminy w butelkach, które służyć mogą teraz jedynie do obrony koniecznej- chwała hipovitowi w proszku.
Bardzo tęsknię za jazdą ale niestety przy minus 13-tu (w Borsukach zawsze jest odrobinę zimniej niż w mieście- uprzedzam komentarz Madralinszkiej) przy poziomo padającym śniegu w rękawiczkach, które nigdy nie są dość ciepłe- dla mnie bez sensu. Spod oka popatruję też na eleganckie gumowce przez które już nabawiłam się odmrożeń- czemu do cholery nie kupiłam termobutów? Marchew przestała gnić a zamieniła się w kamyczki- prawdziwe wyzwanie dla koni, memlają ją całymi godinami.
Dziś po obrządku usiłowałam zachęcić towarzystwo do jakiś zabaw na śniegu ale towarzystwo popukało się w głowę, zbiło w kupę i ani myślało ruszyć się od wczorajszej kupki siana. A co za zgoda przy tej kupce, co za harmonia! Jednak przy takiej pogodzie żarcie jest najważniejsze. Asterka przestała tak usilnie wędrować odkąd dałam jej dodatkową porcję owsa rano, Efendi wywędrował kilka dni temu ale tylko po to żeby zaklepać sobie pierwszeństwo przy wchodzeniu do stajni. Kiedy przyjechałam od razu wyłonił się z mroku z miną skruszoną i stanął pod drzwiami.
- mogęmogęmogę?
Lazar pomimo, że lubi dobrze zjeść nie wydaje się jakoś nadmiernie pobudzony. Pilnuje swojego małego stadka, nie awanturuje się przy misce i ogólnie zachowuje się dosyć spolegliwie. Cezarek przebudził się nieco, chyba już się na mnie nie gniewa bo przecież teraz nie jeżdżę wcale więc nie może się czuć zaniedbywany względem innych.
Prawda jest taka: nie da się wytrzymać. Taka pogoda ma być do poniedziałku (pogoda onet), potem ma być trochę lepiej a od czwartku dobrze bo koło zera stopni. Myślę więc, że nikt nie będzie mi miał za złe, jeśli powiem: w ten weekend chyba nie pojeździmy. Na szczęście mamy jeszcze przerwę świąteczną.

ps.to nie ja ukradłam napis z bramy muzeum w Oświęcimiu, mam własny- lepszy:
"praca kowboja nigdy się nie kończy"

niedziela, 13 grudnia 2009

Starość nie radość.


I tak moi mili: po powrocie z wyjazdu, który wcale nie był urlopem złapałam się nieco za głowę. Sytuacja wygląda tak, że jedno ogrodzenie leży smętnie na ziemi, drugie jest w trakcie forsowania przez Asterkę, która po uwięzieniu na placu ujeżdżeniowym decyduje się złamać żerdź i dokonując kolejnych zniszczeń uwalnia się mimo wszystko. Światła na strychu nie ma nadal, nie zamyka się też boks Asterki, która w dowolnie wybranym momencie może wybrać wolność. Koniki mają się świetnie czyli wyskakują z portek. Lazar goni Efendiego, który brykając radośnie ucieka w podskokach, Cezar w przerwach szaleństw z nudów doi butelkę. Drzwi na obornik jak również sam obornik w boksach moich koni powoduje atak mojej chisterii. I tak spędzam pół dnia przy widłach przeklinając i pocąc się na zdrowie jak to po każdym powrocie z wyjątkiem ostatniego z Warszawy kiedy Ola miała jeszcze czas mnie zastępować. Teraz jednak Ola ma naukę a ja dla odmiany mam 32 lata- powiedziałam to?
Powiedziałam. Mało tego, powiem więcej: starość nie radość śmierć nie wesele a ja nie mam już siły i chcę stajennego. Za pieniądze. Jeżeli więc znacie kogoś kto koni się nie boi, wymienić deskę potrafi, posługuje się młotkiem i łopatą jak również taczką w stopniu wystarczającym i potrzebuje dorobić to dawajcie go. Obecność kogoś takiego spowoduje zapewne konieczność przyjęcia na pensjonat kolejnego konia a co za tym idzie zlikwidowanie naszej klubokawiarni ale spowoduje też pojawienie się czegoś tak egzotycznego i niezwykłego jak czas. Czas dla Was, czas dla koni w tym równiez dla Grubego a to uczyni naszą stajnię lepszą a nas mniej zestresowanymi. Ucieszy się też zapewne moja szefowa i szefowa Basi bo wreszcie przestaniemy się spóźniać do pracy.

piątek, 4 grudnia 2009

Niusy


No i czas się znalazł. Wróciłam do treningów i muszę przyznać, że znalazłam sposób dzięki któremu znów pojawiła się nadzieja na to, że moje starania nie pójdą na marne. Ten sposób sprawił, ze stała się rzecz najważniejsza. Mój koń zechciał ze mną współpracować, ja z kolei powstrzymałam swoje ambicje i zaczęłam raz jeszcze od samego początku i bardzo powoli. Sposób, nie powiem jaki, przez wielu z Was pewnie zostałby uznany za niepedagogiczny i nieco szalony ale ponieważ mój urodziwy przyjaciel nie mieści się w żadnym podręczniku i to nie tylko z racji gabarytów, nie mieści się nawet w moim ulubionym podręczniku, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, musiałam uciec się do podstępu. Oczywiście treningi w siodle zawsze poprzedza króciutkie lonżowanie z przejściami na komendy głosowe- takie przypomnienie zazwyczaj ułatwia sprawę a i bez tego mam konia może nie ustawionego na pomocach, może nie o perfekcyjnym ruchu ale mam konia, który stara się rozumieć co do niego mówią, chce pracować pod siodłem, reaguje na sygnał łydką, konia, który słucha. Napady złości są więc coraz rzadsze ku mojej ogromnej radości i co: czasami wystarczy tak niewiele, jeden dobry pomysł i proszę: mówisz i masz.
Poza tymi sprawami to pilnie szukamy z Olką nowego partnera dla Cezara. Cezar czuje się bardzo źle, jest posępny i rozgoryczony bo każda z nas zajęta jest trenowaniem innego wierzchowca. Jeżeli jest więc ktoś kto wie jak się jeździ konno, nie ma własnego konia, miałby ochotę, zacięcie, czas ze dwa trzy razy w tygodniu, to zapraszamy go do wspólnoty i obiecujemy ciepło go przyjąć.
Efendi natomiast zakochał się w naszej małej Sambie, włazi jej do boksu, częstuje się z jej talerza i wcale nie zważa na to, że dama nie jest tym zachwycona. Stwierdziłam nawet ostatnio, że oboje się mieszczą w malutkim boksie Astry przy czym Efendi składa się na dwie lub trzy części żeby było więcej miejsca. Mamy więc w Borsukach wielką kochającą się rodzinę w skład której wchodzi większość z odwiedzających ten blog i pomimo chłodu i gruntowych przymrozków, pomimo, że rozwalają nam się drzwi od obornika, nie mamy światła na strychu a myszy rąbią nas jak Popiela, ciepła atmosfera lichej stajenki sprawia że chce się żyć.

piątek, 27 listopada 2009

Dla Olki


Ach jak zrobiło się mrocznie!
Olka kończy osiemnaście lat i kochani, od wczoraj wszystko już jej wolno (tak jakby kiedykolwiek przejmowała się tym czego nie wolno:-)), od wczoraj Olka nie tylko stała się panią Olgą (nie zaprzeczaj!), odpowiedzialną i kompetentną właścicielką rozmownego siwka, w pełni świadomą uwodzicielką i łamaczką serc męskich lecz zapewne pozostała wizjonerką i marzycielką, którą będzie już zawsze.
Dlaczego daję jej zielony kwiat, w ulubionym przeze mnie odcieniu szalonej zieleni ? Ona już dobrze wie.
Łączą nas wspólne końskie przygody, wspólne marzenia i co najmniej jedno wspólne osiągnięcie ale łączy nas też pewna tajemnica (pewnie nie jedna, prawda siostro, ale nie wszyscy muszą wiedzieć, że lubimy noc :-[
Z tej właśnie przyczyny oraz z wielu innych, z których na pierwszy plan wysuwa się to, że po prostu tak wypada - he he- chciałabym życzyć mojej pogodnej, szalonej, pięknej młodszej koleżance, żeby jej życie było z gruntu fascynujące, żeby mogła zobaczyć wszystko co jest warte zobaczenia i doświadczyć wszystkiego co da jej spełnienie. Życzę też wielu sukcesów w uprawianej przez nas obie dyscyplinie i żeby Twoja kariera nie skończyła się jedynie na służbie koniom i trzech parach szykownych gumofilców. W życiu prywatnym natomiast życzę miłości- nie jednej a wielu, całego mnóstwa i żeby Twoja kariera nie skończyła się na czterech kolorach rękawic do zmywania naczyń.
Być może życzenia te nie są zbyt wymyślne, obiecuję postarać się lepiej jak skończysz lat 80 ( a potem 180, co to dla nas) ale wierni czytacze tego bloga na pewno dorzucą coś od siebie.
No to dawajcie dla Olki....

środa, 25 listopada 2009

Młynek Kawowy

Kiedy byłam mała, w mojej kuchni stał porcelanowy młynek do kawy ozdobiony misternymi grafikami z czterech stron. Nie pamiętam czy były to cztery pory roku, czy inna słynna czwórka, ten szczegół nie przetrwał próby czasu. Dziś wyobrażam sobie taki młynek a na nim rysunki przedstawiające Dominiki dzień powszedni. Nie byłby to ciekawy młynek: na jednej stronie Dominika pracowałaby w stajni, na drugiej w kwiaciarni, na trzeciej w sklepiku z marzeniami a czwarta ściana byłaby o jedną trzecią węższa od pozostałych i na niej Dominika by spała. Kiedy obróciłoby się korbką ten namalowany świat wirowałby w pędzie tak jak ma się to w rzeczywistości. Nie byłoby na tym młynku spotkań towarzyskich, nie byłoby jazdy konnej ani zakupów ani nawet gotowania, które uwielbiam- na te luksusy nie pozwalam sobie już od dawna i gdyby chleb można było kupić na allegro to bym to robiła.
Żal mi tylko w tym wszystkim koni i zastanawiam się czy ta zima, która miała być naszym czasem dla siebie, naszą porą treningów i wzajemnej troski nie pogrąży nas w jakimś dzikim chaosie. Ponieważ nie mam dzieci, konie są mi wyjątkowo drogie a ja jestem dla nich kimś do kogo się tęskni. Mamy więc Lazara, który od dwóch tygodni nie pracował pod siodłem a w tych krótkich momentach kiedy jestem, jest tak zdesperowany, że liże mnie po twarzy jak pies, jest Cezariusz, który manifestuje niezadowolenie przy pomocy kończyny tylnej" obraziłem się, odejdź nie było cię tyle czasu to ja teraz nie wiem o co ci chodzi", Asterka startująca z końca pastwiska by runąć w moje ramiona i niemal wskoczyć mi na ręce.
Nie wiem jak na to wszystko zapatruje się Efendi i czy Ola ma może więcej czasu bo i z nią mój kontakt ograniczył się do krótkich telefonicznych raportów co wieczór ale myślę, że także Efendi z właściwą sobie grobową powagą i nosem tradycyjnie spuszczonym na kwintę zgniótłby młynek kawowy by uwolnić uwięzionego wewnątrz człowieka.

piątek, 20 listopada 2009

Efendiego grupa wsparcia.

Ten na zdjęciu to nie Efendi, nie tracimy jednak nadziei, że i nasz siwy rumak w końcu się rozrusza. Odkąd Ola odzyskała swoją miłość i Efendi zastąpił Kokainę, staliśmy się grupą wsparcia i centrum leczenie stanów depresyjnych w jednym. Efendi jest smutny (Olka też), teraz już tylko trochę ale kilka dni temu był tak smutny, że na sam jego widok człowiekowi chciało się płakać. Dziś Efendi chodzi już w stadzie a praca pod siodłem wyraźnie poprawia mu nastrój. Charakter tego rumaka przypomina mi nieco naturę Cezara, który łatwiej wchodzi w kontakt z człowiekiem niż z drugim koniem. Efendi to ewidentny pieszczoch i łasuch ponad to (obiecałam , że to napiszę więc uwaga) to wspaniały koń o pięknym ruchu, efektownych zawieszonych chodach i Olka bardzo go kocha. Tak ludzie i ludziska- miłość w Borsukach jak zwykle kwitnie zimą. Oczywiście wszyscy na wyprzódki starają się pocieszyć pięknego pana, docierają do nas niesamowite ilości informacji na temat sposobów na smutek jesienno- zimowy u kopytnych, mnie jednak się wydaje, że najlepszym lekarzem tutaj będzie czas. Musimy dać czas Efendiemu, żeby polubił gangstera Lazara, złośnicę Astrę i pieniacza Cezarego, żeby poczuł się u nas bezpieczny. Trzeba na nim jeździć i dużo się z nim bawić, żeby nie czuł się opuszczony. Odgrzebałyśmy więc z Olką pokryte kurzem i patyną zasoby wiedzy z pana Parellego i jego siedmiu zabaw i oni się we dwoje bawią a ja patrzę i wspominam jak to było kiedyś...Efendi na razie jest uprzejmie niezainteresowany zabiegami Oli a ja z grzeczności tłumię wybuchy wesołości bo przecież ze mną i Lazarem na początku było dokładnie tak samo. Ileż to razy trzeba było przerwać zabawę, odejść i poprzeklinać na osobności, żeby koń nie słyszał.
Lubię te chwile kiedy jesteśmy na Borsukach całym teamem i możemy zrobić sobie burzę mózgów na jakiś temat. Tak się składa, że każdy z nas poznał inne metody pracy, czyta inne książki i chociaż wszyscy zajmujemy się tym samym to dzięki różnym mistrzom mamy na nasze kłopoty dokładnie tyle sposobów ile nas akurat jest w stajni. Lubię to w naszych rozmowach, że nie zamykamy się na siebie i na to co inni mają nam do przekazania. No przecież w obcej stajni trzeba by było za takie rady słono zapłacić. A konie trochę jak ludzie, psy, koty - są różne, każdy jest inny i myślę, że nikt z nas nie zrobiłby niczego wielkiego trzymając się tylko swojej działki i nie pytając o radę pozostałych. Ja na przykład uwielbiam swój podręcznik i zanim pożyczyłam go Ali nie znikał z półki przy łóżku i był czytany non stop, ale gdybym trzymała się tylko tego kierunku planując swoje treningi pewnie w ogóle nie wsiadłabym na konia. Inny podręcznik czytałam na etapie zaprzyjaźniania się z moimi końmi, inny podczas pracy na lonży, inny czytam jeżdżąc na Cezarze a jeszcze inny gdy pracuję z Lazarem, poza tym jak już na prawdę czegoś nie wiem to mogę zapytać Olkę co nie:-), no bo ona była w Lewadzie to wie:-)))
A poza tym mam grypę szczepu HWD1FCKoFF34, wszystko mnie boli i teraz nie jeżdżę na placu bo nie mam na to siły. Jeżdżą natomiast inni i to wielką gromadą. Skąd oni mają siłę?

sobota, 14 listopada 2009

W kieszeni płaszcza

Pomimo, że mnie nie ma to wciąż czuwam. Nie potrafiłam się zmusić do wyłączenia telefonu, odbierałam wszystkie smsy a w dodatku jeszcze byłam na tyle nieopanowana, że zalogowałam się tutaj. Stąd wiem o przybyciu Efendiego, o tym, że Lazar już zdążył spuścić mu łomot, wiem kto wyręczył mnie przy taczkach i kto na kim jeździł. A miałam nie odbierać telefonów.
Skłoniłam się do niewielkiego ustępstwa telefonicznego na rzecz Upiora w Operze, którego miałam okazję obejrzeć na własne oczy w teatrze Roma i było to jedno z najbardziej magicznych przeżyć w moim życiu. Widziałam też wiele innych cudów, niektórych próbowałam na własnej skórze, o czym natychmiast poinformowałam telefonicznie moją drogą Olę , tak więc jak widać bez Was wszystkich schowanych w kieszeni nie do końca mojego zaczarowanego płaszcza radość byłaby niepełna.
Zaraz wracam.

poniedziałek, 9 listopada 2009


Przychodzi taki moment w życiu każdego człowieka pracującego, że ma się wrażenie przebywania w chomiczej karuzeli pośród ciasno okalających nas betonowych bloczków. Sytuacja wydaje się być bez wyjścia i zmuszać nas do coraz efektywniejszego biegu który donikąd nie prowadzi a jedynie męczy coraz bardziej. I to jest kochani ten moment kiedy należy pogodzić się z faktem, że być może pewne rzeczy robimy bardzo dobrze ale nie jesteśmy niezastąpieni i dać się zastąpić. Ja właśnie kilka dni temu wyraźnie poczułam, że jeszcze dzień i zwyczajnie się przewrócę, do tego doszło niezwykłe zjawisko niepoznawania się rano w lustrze (co tu robi ten upiór w mojej piżamie?) i ogólny ból istnienia silniejszy nawet od niechęci do tego, by ktokolwiek poza mną dotykał moich koni. Spakowałam więc torbę, odpisałam na maile i komentarze, kupiłam zapas saszetek mięsnych dla mojej nieszczęsnej Hexy zostającej pod opieką pana i spadam w swoje stałe miejsce na najdłuższy urlop na jaki stać pracoholika- do soboty. A dla Was przyjaciele mam piosenkę, żebyście na pewno o mnie pamiętali:


Andrzej Grabowski - Jestem jak motyl (6/12)



przepraszam za błędy ortograficzne i literowe, nie są one wynikiem mojego ignoranctwa

niedziela, 8 listopada 2009

Gdy coś nie wychodzi...

Jakże często zadajemy sobie to pytanie"dlaczego mi nie wychodzi?". Przyczyny mogą być bardzo różne jednak na czele ich wszystkich stoi nasza osobowość, to w jaki sposób myślimy o naszych koniach i samym sobie. Często moi młodzi uczniowie borykają się tym problemem nie potrafiąc obudzić w sobie tej stanowczości, tej pewności siebie pozwalającej na to by nasz koń poczuł się przy nas bezpieczny i zechciał uznać w nas swojego przewodnika. Obserwuję więc bezradnego adepta sztuki jeździeckiej dryfującego bezradnie po placu i nie mogącego zrobić nic by odzyskać utracony autorytet ponieważ kiedy była pora na to by wyjaśnić koniowi kto będzie w tańcu prowadził jeździec pozwalał najspokojniej w świecie by to koń przejął przewodnictwo. Nie znalazł w sobie dość miejsca na tego zmyślnego giganta, którego powinien obudzić w sobie każdy kto chce skutecznie uprawiać jeździectwo.
Pragnę też poświęcić kilka słów kwestii palcata, od którego tak gwałtownie wielu się odżegnuje uznając jego używanie za rodzaj kary i brutalność. Otóż moim skromnym zdaniem nic bardziej błędnego. Palcat w ręku mądrego jeźdźca ma być jedynie narzędziem upominającym. Nikt, przynajmniej w Borsukach, nie wymaga byście okładali konia tym palcatem bez pamięci. Zależy mi jedynie na tym by nie uczyć koni "dziadostwa" poprzez wielokrotne, coraz mocniejsze używanie łydki, wolałabym by po delikatnym sygnale łydka, zignorowanym przez mojego konia zastosować upomnienie po czym natychmiastowe wzmocnienie pozytywne jeżeli koń zereaguje poprawnie. Potem ćwiczenie powtarzamy ponownie i zazwyczaj koń raźno idzie na przód już po pierwszym delikatnym sygnale łydką. To właśnie takie delikatne upomnienia plus prawidłowe zastosowanie pomocy pomogą nam przekonać konia do tego by jednak nas usłuchał. Nie możemy sobie pozwolić na to by nasz wielki przyjaciel od pierwszego momentu dyktował nam tempo i kierunek jazdy. Niestety prawda jest taka, że nie wszyscy z nas urodzili się by być przewodnikami stada, niektórzy długo muszą się tego uczyć, inni nigdy nie będą w stanie narzucić swojej woli nikomu a zwłaszcza koniowi. Z czystym sumieniem mogę przytoczyć tu przykład Majki, która jest urodzonym przywódca, spokojnym, pewnym siebie i niezłomnym w dążeniu do celu. Jest jedną z niewielu osób, które akceptuej i uznaje mój Lazar- uważam to za wielki dar. Osobą, która długo pracowała na swój autorytet u koni i osiągnęła niewątpliwy sukces jest Alicja. Zadatki na świetne amazonki mają moje młodziutkie uczennice Natalia i Ola, które po wielu nieudanych próbach postanowiły zmienić się wewnętrznie i odnaleźć w sobie tego wspaniałego kogoś kto jest w stanie zapanować nad końskim umysłem bez próżnego siłowania się z jego ciałem.
Zarzucono mi czas jakiś temu, że katuję swoich uczniów wciąz powtarzanymi komendami "pięta nisko, palce do konia". Przyznam, że zastanowiłam się nad tym, przyjrzałam swojej pracy pod tym właśnie kątem i zdecydowałam się wyjątkowo przyznać rację samej sobie. Będę powtarzać to zalecenie dopóki nie ujrzę porządanego efektu ponieważ pieta nisko i palce do konia to ustawienie, które po pierwsze stanowi podstawę bezpieczeństwa i mnie osobiście uratowało kiedyś życie, po drugie- tu z głębokich przemyśleń Alicji- takie ustawienie stopy powoduje, że łydki nie obijają sie o boki konia i nie podskakują w szalony sposób dając pięć tysięcy błędnych sygnałów jednocześnie a po trzecie w tej pozycji stopy uwypukla się łydka, która jest naszym centrum dowodzenia.
Na koniec jeszce i ku przestrodze nadmienię, że dla młodych jeźdźców, którzy dopiero zaczynają przygodę z jeździectwem i jeszcze nie wiedzą tak na prawdę, w którą stronę będą chcieli się rozwijać najlepszym początkiem są podstawy ujeżdżenia ponieważ stanowią one bramkę do innch ciekawych dyscyplin i jednak większość koni w odwiedzanych przez was stadninach będzie nauczonych pracować na tradycyjnych ogłowiach i reagować na tradycyjne sygnały, nauczcie się ich nim zdecydujecie co dalej chcecie robić ze swoim jeździectwem.

przepraszam za błędy ortograficzne i literowe, nie są one wynikiem mojego ignoranctwa- ten tekst powinnam umieszczać pod każdym postem

czwartek, 5 listopada 2009

Adaś Niezgódka


No dlaczego on nie chce? Przecież ładnie go proszę. Nauczył się już chodzić od łydki do przodu, do tyłu, umie się ładnie zatrzymać, zmienić tempo a nawet czasami udaje się delikatnie przepchnąć go łydką na właściwą drogę. Dlaczego więc, pytam się grzecznie, nie chce chodzić na boki i czemu nie przesuwa zadu tak jak Cezar od lekkiego smyrnięcia.
Przecież wie o co chodzi bo na przykład genialnie wykonuje to ćwiczenie w lewo a w prawo udaje, że nie wie o co chodzi. Kiedy chce go przesunąć zadem w prawo to on próbuje się cofać. Mówię, że to nie to, no to próbuje skręcać Powstrzymuję go zewnętrzną wodzą no to próbuje taranować ogrodzenie no bo może to chodzi właśnie o to, że mamy iść po płocie do przodu. I ogląda się zdziwiony, że znów na niego krzyczę. Jak to możliwe, że ktoś kto rozumie tak wiele, nie rozumie TEGO. A może to wina lenistwa. A może czegoś innego...Fakt faktem, że podczas tego treningu złożonego w 3/4 z ćwiczeń w stępie zmęczyłam się bardziej niż ostatnio gdy ćwiczyliśmy zagalopowania i utrzymanie (Dżizus!) galopu.
Zaczynam więc powoli znikać a on jest coraz grubszy i też nie wiem na czym on się tak pasie bo żarcie ma ograniczone do minimum.
Na moich frustracjach się pasie chyba.

"...komunikacja może zawieść ponieważ koń po prostu ma tego rodzaju osobowość, że danego dnia mówi „nie chcę”, lub „nie zmusisz mnie”, lub „Nie poprosiłeś w odpowiedni sposób, więc to zignoruję”.
Oto odpowiedź na moje bolączki- cytat z trenera Mickunasa godny wieczornych przemyśleń :-)

niedziela, 1 listopada 2009

Lady in gray


Zanim powiem cokolwiek innego pragnę jeszcze dodać jedno zdanie na temat łączności specjalnie dedykowane mojej małej Susan- każdy to potrafi bo to jest w każdym, tylko podobnie jak inne umiejętności nie przychodzi samo, nie puka do drzwi z łaskawym zapytaniem czy aby może potrzebujemy porozmawiać z naszym koniem a na pewno nie dotknie żaden geniusz osób które zawsze i nagminnie powtarzają "ja nigdy". O sobie i swoim koniu należy myśleć w superlatywach, a jak jest bardzo trudno to należy pomyśleć o mnie i Lazarze.
A oto szara dama, nasza droga Kokaina, specjalistka od niewinnych spojrzeń, worek na smakołyki, pluszak do kochania i szybkobiegacz- latawiec. Kokaina nie ma w Borsukach łatwego startu ponieważ jest jeszcze dość smarkata. Codziennie w najłagodniejszych słowach przemawia do tutejszego bossa, który niezmiennie odgania ją spod upragnionej gruszki, serce Lazara po raz pierwszy tak długo pozostaje nieugięte- być może przeczuwa, że ta piękność może z czasem odebrać mu władzę a tym samym pierwszeństwo przy wyszynku. Za jego przykładem poszedł wierny Cezar, który tak na prawdę nie wie czy bardziej mu się opłaca Kokainę podrywać czy odganiać, robi więc jedno i drugie. Asterka jak zwykle matkuje co jest szczególnie widoczne w stajni. Obie panie ciągle zaglądają do siebie i obwąchują się w sąsiednich boksach, są wyraźnie zadowolone. Być może już wiedzą, że w maju w Borsukach nastąpi feminizacja i chłopcy pozostaną w mniejszości- niech by.
A nasza biedna Ola wciąż zastanawia się czy Kokaina powinna stać się jej partnerką w treningach czyli mówiąc po prostu czy powinna zdecydować się na jej kupno. Obawia się, że może im się nie ułożyć, że nie będzie zadowolona z wyników pracy, że Kokaina na zawsze pozostanie zjawiskiem eterycznym .
A więc specjalnie dla szarpanej rozterkami Oli krótka charakterystyka konia wspaniałego, którego posiadanie leży w zasięgu jej ręki (słowo pisane zawsze dobitniej przemawia do czytacza) :
- Kokaina to zrównoważony i spokojny koń- takie usposobienie w tak młodym wieku to rzadkość i prawdziwy skarb.
- Jest pięknie zbudowana i odpowiednio poprowadzonym rozsądnym treningiem doprowadzisz ją do znakomitej sylwetki- widziałam polecone przez ciebie zdjęcia na googlach i mówię: czemu nie?
- Nie umie jeszcze wszystkiego? Ale jakże wiele umie, przede wszystkim jest bardzo chętna do pracy, łatwo złapać z nią kontakt, wszystko ją ciekawi a w terenie idzie jak mądra dojrzała klacz. Zakładając że rozpoczniesz treningi teraz, miesiąc po mnie, mam przeczucie graniczące z pewnością , że za pół roku zostawisz mnie i Lazara daleko w tyle. A czas? Fakt, brak czasu to poważny problem ale czy to będzie Kokaina czy inny koń, problem pozostanie taki sam. Od takich problemów masz ciocię Dodzię, wujka Tomasza, Don Cezara i innych borsuczych przyjaciół, którzy pomogą ci w trudnych chwilach. Jesteście wśród swoich, czego chcieć więcej?

czwartek, 29 października 2009

Sprawdzajmy łączność


(Ale zima to była kiedyś pierwsza klasa)






Zastanawiałam się dzisiaj podczas lonżowania jak to jest z tą łącznością, że jednym udaje się ją osiągnąć a innym za cholerę. Lonżuję oczywiście nie dlatego, że to lubię ale dlatego, że inna forma treningu jest na razie niemożliwa- patrz tyłek. Ale do rzeczy. Nie wszyscy z nas zdolni są do tego rodzaju koncentracji, który pozwala na prawdziwą rozmowę z koniem, nie każdy potrafi wyciszyć umysł do poziomu na którym istnieje tylko ja i mój koń. Na przykład Ola i Cezar, na przykład Ala i Astra- między tymi parami toczą się zagorzałe dyskusje, dochodzi do licznych sprzeczek i zawieszeń broni, istnieje przyjaźń i porozumienie a wszystko na poziomie o piętro wyższym niż zwykła ludzka mowa. Trudno oczekiwać, żebyśmy dogadywali się z końmi za pomocą słów. Można je nauczyć określonych reakcji na nasze komendy głosowe ale prawdziwa rozmowa jest możliwa na jedynej częstotliwości dostępnej dla obu gatunków- częstotliwości w naszych głowach. Konie są w tym mistrzami. Kiedy obserwujemy biegnące stado, które wspólnie zawraca w pędzie, wspólnie się zatrzymuje i wspólnie na powrót zrywa się do biegu refleksja nasuwa się sama- to dzieje się w ich głowach, one tak rozmawiają. Nas ludzi, tylko ludzi, kosztuje to więcej wysiłku.
Kiedy więc pracuję sama czy to na lonży czy w siodle, kiedy nie ma nikogo kogo mogłabym się wstydzić lub na kim chciałabym zrobić dobre wrażenie, wtedy moja łączność z koniem jest najsilniejsza. Jeżdżąc czuję się całkowicie kompatybilna z systemem, lonżując zauważam że koń wyprzedza wypowiadane przeze mnie komendy o ćwierć sekundy. To dla mnie znak że się dogadaliśmy a jeśli się dogadaliśmy to nie ma strachu. Nawet kiedy podczas wczorajszego treningu mój koń spłoszył się i poniósł bałam się tylko przez te ćwierć sekundy- tyle ile bał się mój koń, potem odnalazłam spokój w tym dzikim pędzie a jeszcze potem zwykłą radość i biegliśmy już nie ze strachu tylko dla frajdy.
Tak po prostu.
Sprawdzajmy więc łączność, to chyba ważne...

środa, 28 października 2009

Traktat o pupie.













Ta wstydliwa kwestia wypływa każdorazowo gdy pod bryczesy chce się założyć rajstopy. Ja osobiście ich nie lubię ale dla dobra spraw wiadomych wolę je mieć pod cienkimi spodniami do jazdy konnej. I cóż. Sprawa tarcia wypływa zawsze nagle i niespodziewanie. Jeżdżę sobie po kole energicznym kłusem co czas jakiś robiąc mniej lub bardziej udane przejścia do galopu a tam pod spodem zachodzą reakcje z goła nieprzyjemne. W ferworze ambitnej walki ze swoim ciałem wklejam się w siodło i wyciągam w dół nie czując nawet co dzieje się tuż poniżej środka ciężkości, w miejscu najbardziej narażonym na kontuzje, najbardziej odpowiedzialnym za prawidłowe sygnały, stanowiącym najistotniejsze ogniwo łączące mnie z moim niesfornym przyjacielem- co dzieje się z tyłkiem, panie i panowie.
Sprawa ujawnia się nieprzyjemnie po treningu.
Delikatne cztery litery nie nadają się już do niczego. Nawet siedzieć przed telewizorem będzie na nich trudno nie mówiąc już o tym, że przez najbliższe dni jazda jest wykluczona.
O losie przeklęty, czy wy też tak macie?

sobota, 24 października 2009

Po drugiej stronie

(odległy Prośna czar:-))










Dzisiaj miałam dziwny dzień. Nie wiem czy to z winy przemęczenia (chociaż bywałam już w życiu bardziej zmęczona), czy zbliżającej się nieuchronnie grypy toaletowej ale miałam wrażenie przebywania po przeciwnej stronie lustra. Taki odlocik, seria cudów w Borsukach, totalny brak bólu istnienia. Po pierwsze więc odwiedziła nas Aśka (Aszka), której dawno nie było więc miałam okazję popatrzeć na Borsuki trochę jej oczami. A Aszka, jak wszyscy powszechnie wiedza należy do grona niemożliwych optymistów, nic więc dziwnego, że i ja- niepoprawny cynik i ponurak nieco przy tej okazji odżyłam.
Pierwszym zjawiskiem, które mnie uderzyło gdy tylko szerzej otworzyłam oczęta były moje młodsze dziewczęta.
Ile się znamy?
Coś koło półtora roku?
Tym czasem nagle okazuje się, że nie wiadomo jakim radosnym cudem poziom, który prezentują obie panny jest godny pozazdroszczenia. Nie mam pojęcia kiedy to się stało, kiedy one zaczęły TAK jeździć ale to na co patrzę to prawdziwe fajne, eleganckie i świadome jeździectwo i jeżeli tylko wytrzymamy ze sobą kolejny rok, jestem pewna, że Oleśka będzie miała godne towarzystwo na kolejnych zawodach.
Druga sprawa to nasz geniusz wolnomyśliciel dr.Lazar. Różne nasuwały się wyjaśnienia jego dzisiejszej jakże niepospolitej odmiany włącznie z potajemnym sporzywaniem przez konia środków podnoszących samopoczucie lub może jakiejś magii. Jakby go ktoś zamienił na innego.
Czy ktoś zapragnął może mieć konia z problemami i ukradł mi mojego zostawiwszy w zamian ten oto wzór posłuszeństwa? - pytam.
Oczywiście nie wątpię, że stary dobry śmierdzący humorek powróci niezawodnie prędzej czy później, dziś jednak sytuacja przedstawiała się tak, że on słuchał. I to nie mnie. Postanowił wysłuchac Majki a ja stałam na dole z rozdziawioną paszczą i łapałam się na tym , że się o nią nie boję. Łapałam się na przekonaniu, że Majce tam na górze nic nie grozi. W dodatku pięknie wyglądali.
A potem po tych wszystkich uniesieniach pojechałyśmy z Aszą w teren. Polatałyśmy trochę w tę i na zad po lesie jak banda wrzeszczących rozczochranych elfów, zgubiłyśmy i znalazłyśmy drogę i nawet zdążyłyśmy na kawę przed jazdą młodszej Oli. I tu się okaząło, że cuda nie dobiegły końca. Cezar, którego na domiar złego Ola dosiadała na oklep stał się czystym nieposłuszeństwem o pięknych wyciągniętych chodach. Innych chodów jakby nie można było osiągnąc jak również żadnej z figur na ujeżdżalni- Cezar miał na to wszystko własny pogląd a weź tu z dużym dyskutuj. Niemniej jednak nagle nasza subtelna, delikatna Ola obudziła w sobie giganta. Ludzie ja to widziałam. Widziałam jak w tym cichym drobnym dziewczęciu budzi się bestia. "Taki jesteś uparty?" spytała ta bestia półgłosem mojego rozbujanego grubego konia i podjęła kolejną próbę. Nagle się okazało, że poniekąd da się, że mały też jakoś tam może, że silniejszy nie zawsze musi mieć rację.
Tak, kochani, to był dobry dzień.

wtorek, 20 października 2009

Może...


Może mój podły nastrój nareszcie się poprawił ale nie róbmy sobie nadziei, może sobie nareszcie trochę odpuściłam...chociaż nie liczyłabym na to. Jest jednak jedno zjawisko, które w tym całym bałaganie stanowi jedyną niezmienną zmienną- Lazar.
Lazar pędzący dookoła padoku niczym dziki mustang ze mną na grzbiecie nieśmiało usiłującą zasugerować mu delikatne zwolnienie tempa. No bo najpierw wcale iść nie chciał, następnie stwierdziwszy, że bieganie jednak JEST fajne, ba wręcz boskie, zapragnął nigdy się nie zatrzymywać. I tak to sobie trwało aż jedno z nas zgłodniało i nie byłam to ja. Tak oto do zawiłych zwojów mózgowych mojego konia dotarła myśl genialna i prosta zarazem. By dostać żreć należy się zatrzymać. Nic prostszego. A najlepiej gdy jest to przystanek na żądanie.
Nie chcę zapeszać ale chyba będziemy miały z Olką dla Was wszystkich niespodziankę (Ala już wie bo jej wczoraj wygadałam), powiem tylko, że będziemy mieć w Borsukach miłego (tak przynajmniej twierdzi nasza first lady ) gościa.
A co do rurek z kremem i reszty to.......................hm :-)

sobota, 17 października 2009

A co ja Wam będę ściemniać

Nie jest dobrze. Chyba większość z nas przechodzi jakieś trudne chwile bo słoneczka nie ma, trawka nie rośnie, koniki po pierwszych szczerych dawkach owsa dostają małpiego rozumku i jakoś tak ogólnie się sypie.
Tak od góry do dołu, gdzie by nie przyłożyć ucha.
Stajemy się rozkojarzeni, w pracy wszystko leci z rąk, przyjaciele okazują się nieszczególnie przyjacielscy, może z resztą i z naszej winy- po co się było wychylać. Za płotem czai się konkurencja, która dla odmiany ma co włożyć do gara ale dla czystej satysfakcji podkłada nam świnię, no bo dlaczego nam niby ma być lepiej, czemuż mamy spać spokojnie.
Toteż nie ma się co napalać na dzikie harce pani Dominiki- na harce to pani Dominika nie ma dziś ani funduszy ani zdrowia. W dodatku okazuje się, że pani Dominika zaczyna w przyspieszonym tempie i nieubłaganie dorastać. Na bok idą szczeniackie żarty, za które przez jednych byłam uwielbiana a przez innych wręcz przeciwnie, szalone eskapady, pisanie sprośnych utworów na grzebień i farbowanie głowy na szalone kolory.
I wygląda na to, że jednak prawa natury wezmą górę- dorosnę wcześniej niż moje dziewczęta i wcześniej się zestarzeję.
Ach żeby tak już było po zimie, żebym mogła robić przygotowania do następnego wielkiego biwaku, który mam nadzieję będzie już pełną gębą obozem- żeby tak nie brakło mi pomysłów...

środa, 14 października 2009

Zimno!


I zapewne niedługo sytuacja będzie przedstawiać się jak na ty zdjęciu z listopada 2006 kiedy to droga do Borsuk stała się całkiem nieprzejezdna i do koni szło się piechotą od mostku. Wczoraj lało i wiało jakby się ktoś powiesił i zgadnijcie kto miał trening w taką pogodę? Oczywiście przyjechała Oleśka do Cezarego bo się stęsknili za sobą więc co z tego, że jakby z nieba prysznic....
A potem wspólnie udało nam się pochować pod dach wszystkie stojaki, drążki i krzyżaki z padoku i teraz może już lać, wiać i sypać.
Lazar znów dostał skrzydeł u nóg i jeździ się na nim dobrze, gorzej ze zsiadaniem, bo jak już się rozbiega to za nic nie chce przestać fruwać. Nie powiem więc głośno, że na razie dostaje owies ale większość spichrza wypełnia energetyczna mieszanka po której przestaniemy zapewne dotykać ziemi. Wszystko to jednak jest bardzo fajne dopóki konik jest posłuszny a Lazar jest.
I niby nie spieszy mi się do zimy ale już się nie mogę doczekać tego jak konie wypadną na pierwszy śnieg, jak zrobią w nim pierwsze "nosy" a potem przez godzinę będą się tarzać.

niedziela, 11 października 2009

Nie mam wieści.



Nie mam zbyt wielu wieści ani w zanadrzu żadnych mądrości, które mogłabym przywołać w tej chwili. Pogoda się zepsuła, Cezar w związku z tym (albo bez związku) stał się dziwnie poirytowany i humorzasty, Lazar zaliczył wsteczny i znów z konia prawie uzdrowionego stał się dawnym uparciuchem. Mnie bolą łydki na całej długości (muszę zacząć stosować inne wzmocnienia, niestety). Astera bez zmian- tylko grubsza i bardziej żarłoczna. Coraz ciężej się zmotywować do treningu ale się motywuję. Przy tej okazji przytoczę jednak myśl własną, nie do końca złotą ale obmyśloną specjalnie z myślą o kims bardzo ciepłym i kochanym, powiem, że nie warto marnować energii na narzekanie: jeśli jest w nas złość, bunt, poczucie krzywdy i beznadziei czasami lepiej zamknąć twarz i wziąć się za siebie, praca czasami czyni wolnym zwłaszcza praca nad sobą. Ludzi i tak nasze narzekania niewiele obchodzą, mają swoje ważniejsze zmartwienia- wiesz o tym, prawda?
W sobotę dziewczęta miały jechać w teren ale wybrały plac i 101 ćwiczeń- fajna zabawa z tymi ćwiczeniami. Potem miał być godzinny teren i był półtoragodzinny- zmarzłam na kość czekając na drodze z Majką i wyglądając zagubionej Alicji i Oli. Dziś padało, potem mżyło, potem nic się nie działo i tylko ja znalazłam w sobie dość szaleństwa/ pasji, żeby jeździć.

niedziela, 4 października 2009

No to proszę


Weekend był bardzo owocny. Różnie się mówi o pracy, która trwa bez przerwy, jest masa mądrych przysłów i powiedzonek ludowych ale mnie w obecnym stanie przychodzą do głowy tylko dwa: "Kto nie pracuje niech nie je" jak również "praca czyni wolnym"- jedno i drugie jest daleko idącym eufemizmem. Mówi to człowiek, który wolnego nie miewa. Ale do rzeczy. Na Borsukach jak i wszędzie , pogoda daje ostro popalić- mimo to jeździmy. W sobotę odwiedziła mnie Suzan, która z całej siły pracuje nad dosiadem. Ja to wiem, wie to ona i pewnie także pomagający jej w sobotę Cezar, jak trudno jest pozbyć się starych nawyków na rzecz nowych, choćby były nawet lepsze. Ale cudotwórca Cezar namówiłby łysego do kupna grzebienia, namówił więc i Zuzię by pięknie siedziała i na prawdę, na prawdę, koledzy i koleżanki- Zuza nam się rozwija. Z Zuzią przyjechała jej młodsza siostra Ola, która jeździła na Astrze. Obydwie dziewczyny próbował zawstydzić ich młodszy brat Maciek...ale mu nie wyszło:-). W sobotę była też Ola Młodsza jak zwykle pełna skupienia, powagi i pracowitości, ćwiczyła zagalopowania, pierwsze w życiu samodzielne. Bała się , że spadnie w tym galopie ale tu się pomyliła- Asterka sprytnie pozbyła się jej z grzbietu w kłusie- ach tyłki bolesne!
A dziś wieje. Najgorsza z możliwych pogoda na konie, chociaż podobno pogoda na konie może być tylko dobra i lepsza. Znawcy tematu wiedzą jednak doskonale czym są spadające gałęzie, falujące taśmy i radośnie podskakujący na drodze foliowy worek. Bałam się więc o Majkę dosiadająca Lazara, ten jednak wyświadczył nam tę łaskę i dziś był raczej apatyczny. Majkę z początku traktował z pogardliwą wyższością licząc pewnie na to, że ją przestraszy a tu nic z tego. Majeczka chyba cały tydzień ćwiczyła techniki relaksacyjne bo nerwy miała ze stali. Udało jej się, choć nie bez wysiłku wycisnąć z konia sporą dawkę pozytywnej energii- brawo. Równolegle z Mają ćwiczyła Ala na Astrze zagalopowania z wolnego kłusa, wyjątkowo trudne na tym szalonym rumaku. I tu również brawo, udało się nie tylko samo zagalopowanie ale równiez udało się namówić konia by pogodził się z faktem, że jeźdźcy czasami mają w ręku palcaty i nie jest to powód do wchodzenia na drzewo.
Na końcu jeździła Łucja. Łucja jest naszą nową uczennicą, ma już trzy swoje konie i historia oczywiście niestety i jak zwykle się powtarza. Dziewczynka jest jeszcze mała, jeździć trochę umie ale niewiele, koniki sobie są i to cała ich rola a rodzice nie mogą w niczym pomóc bo jeździectwo nie jest akurat ich mocną stroną. I tak patrząc na Łucję przypominam sobie jak to było jak byłam w jej wieku i chciałam mieć własnego konia a rodzice się nie zgodzili- jaka byłam zła, obrażona, zrozpaczona i wściekła jak pomstowałam na ich niesprawiedliwość. A oni wiedzieli co robią chociaż ja akurat wtedy już jeździłam nieźle ale samo jeżdżenie to przecież tylko kropla w morzu końskich potrzeb, to tylko ułamek wiedzy, którą trzeba posiadać by nasz koń był z nami szczęśliwy. Ściskam wszystkich ciepło w tą sztormową pogodę.








(photo by Suzan)

czwartek, 1 października 2009

poniedziałek, 28 września 2009

Tak sobie myślę...

.., tak odnośnie zawodów, pomimo, iż szczerze uważam, że były zorganizowane wspaniale i świetnie się bawiłam, nie uważacie,że byłoby fajniej na imprezie tej klasy, gdyby zawodników wymieniano jednak zawsze z nazwiska i podawano stajnię którą przyjechali reprezentować. Jeszcze rok temu tak było i pomimo tego, że wszyscy się znamy, to jednak o ile wspanialej brzmiałoby na przykład: "Zuzanna Karpińska na koniu Karina,właściciel i hodowca Zuzanna Karpińska" niż "Zuzia na Karinie- prosimy ukończ parkur."
Uważam to za ważne z dwóch powodów:
- bo przyjechało wielu nowych wspaniałych zawodników, o których dziś nie wiemy niczego poza tym jak mięli na imię
- bo zawodnicy często nie są właścicielami i hodowcami koni a wysyłające ich stajnie, w których ciężko się napracowano (lub wręcz przeciwnie) nad ich szkoleniem, pozostają jakby niezauważone.
A przecież oni są naszym sztandarem, te pary konkursowe stanowią naszą wizytówkę jako instruktorów, właścicieli koni, hodowców.

sobota, 26 września 2009

NASZE ZŁOTKA !

Gdyby ktoś mi to powiedział rok temu, nie uwierzyłabym, gdyby dziś rano...pewnie też nie.
A oni byli:








...wzruszający...













...nieustraszeni...













...perfekcyjni...

I co najbardziej istotne- niepokonani.
I tak dzięki tej parze ja- niepozorny hodowca konia ciężkiego oraz wioskowy samozwańczy instruktor ujeżdżenia miałam oto okazję by po raz drugi w ciągu trzech lat rozpłakać się na widok pucharu.
Dziękuję.

środa, 23 września 2009

Trzy dwa jeden!



Nie będę się rozpisywać w temacie zawodów. Zaraz powiemy start, zaraz wszystko ruszy a ja jak co roku bardzo to przeżywam. Co roku te kilka dni przed zawodami utwierdza mnie w przekonaniu, że to nie na moje nerwy ale tak karkołomnej sytuacji to jeszcze nie było. Czego nie mamy?
Nie mamy boksu ( a może już mamy)
Nie mamy gdzie przechować sprzętu (a może mamy)
Nie mamy zagalopowania ze stępa na sto procent (mamy?)
Nie mamy wolty w galopie o odpowiedniej średnicy (nie, tego na pewno nie mamy).
Dobrze, że chociaż mamy Olkę i Cezara bo bez nich to już na prawdę trudno by było pojechać ten konkurs.

poniedziałek, 21 września 2009

Wychodzenie ze smutku.


(photo by Śliwka)


Niech Zuźka nie myśli, że tylko jej smutno i ją jedynie rwie to i owo w paszczęce. Borsuki od początku września pogrążone były w głębokim smutku- moim. Ale powoli zaczynam wracać już do żywych. Nie ma nic gorszego niż bałagan w życiu.
Pierwszym smutkiem okazała się rozpoczęta budowa - budowa własnego domu przy którym ma powstać kiedyś własna stajnia- już nie Borsuki. I powiadam Wam ludzie, nie ma niczego wzniosłego w budowaniu, mówię Wam, nie ma niczego dumnego w wydawaniu oszczędzanych na czarną godzinę obsmarkanych, najostatniejszych moniaków ani w kredytach, które w przyszłości sprawią, że będzie się pracować jedynie na ratę i człek stanie się godnym politowania dusigroszem. Fundament jednakże wylano i prace na razie zostały wstrzymane bo ręka opatrzności powstrzymała mnie przed sięgnięciem po kolejny, morderczy już kredyt. Zaczekam.
Drugim smutkiem stał się Lazar- krnąbrne to dzieciatko, które nawet jeżeli łatwo przyswaja jakąś wiadomość to pamięć i tak ma wybiórczą. Jego niechęć do współpracy z większoscią odwiedzających mnie osób wpędza mnie w głęboką depresję. Nie wiem jak go przekonać, że pracować na miskę trzeba pod każdym nie tylko pode mną i dwiema innymi, starannie wybranymi osobami. Znów ostatnio ktoś z niego zleciał. On nawet nic takiego nie zrobił, jakby się ktoś pytał, tylko zagalopował (o cudzie kolejny!). Tyle, że znienacka.
Smuciłam się bo przytłoczyły mnie kolejne prace, które musiałam wziąć sobie na kark i które ciągnąć będę jak pęczek łańcuchów więziennych dopóki nie poczuję się bezpieczna, dokąd jakoś nie stanę na nogach. W tej chwili oprócz Borsuk pracuję jeszcze w trzech miejscach. Wieczorem czuję się jakbym przebiegła maraton a rano jak po góralskim weselu.
Ale wiecie co? Nie jest tak źle:
-w sobotę zawody, na których po raz pierwszy pokażę na prawdę pięknego konia pod utalentowanym jeźdźcem.
- ludzie wciąz chca przyjeżdżać do stajni w Borsukach i chociaż przez lekkomyślność i brawurę ( nie tylko własną)dorobiłam się kilku wrogów mam też grupkę oddanych przyjaciół, o których wiem, że kochają mnie, konie i że będą przy nas na dobre i złe nawet zimą.
- Asterze brzucho rośnie jak dynia, Cezarion daje Olce tylne kuśpyry, Lazar narobił mi siary już wszędzie ale wieść o jego urodzie (i bystrości umysłu) rozniosła się lotem ptaka przysparzając mi popularności.
- na ulicy wciąż oglądają się za mną przystojni panowie, którzy nie są moim mężem, co oznacza że jeszcze nie jestem za stara:-) ( i nie będę, co nie Zuzia!)
- w listopadzie mam kilkudniowy urlop, o którym jeszcze nikt nie wie. Ach, listopad to już za 50 dni!
Całuję.

poniedziałek, 14 września 2009

Duma... nie uprzedzenie.


(Lazar w dołku- photo by Śliwka ...chyba)

Powiem krótko bo już późno a ja jak zwykle jestem piekielnie zmęczona. Wrzesień okropny bo dwie prace (niech ktoś mi powie, że pracy nie ma), bo klienci, bo jazda, bo budowa (nie życzę nikomu).
Ale ja o jeździe teraz powiem,
tak dla odmiany
i o Lazarze, z którego jestem dumna.
No bo jaki to fajny facet jest, mówię Wam ludzie, no fajny ziom nasz Lazar.
Jeździłam sobie dzisiaj na nim dookoła starając się przyjąć pozycje jak najbardziej prawidłową i wyglądać, kurde, godnie co nie jest łatwe jeśli nie robi się tego codziennie ale i nie niemożliwe. Wysiłkom tym przyglądał się Tomek, który przyjechał nas odwiedzić i pomógł w osiągnięciu pewnego stopnia zrównoważonej godności i powstrzymać niekontrolowane przyruchy kończyn towarzyszące permanentnym jeździeckim leniuchom, do których się zaliczam.
Lazar, generalnie złośnik i świszczypał, jeżeli chodzi o mnie osobiście, powstrzymuje swoje wybuchy do koniecznego minimum więc tylko dwa razy podczas tej godziny zaparł się, że nie pójdzie w tym raz jak chciało mu sie sr...no dobra- kupę mu się chciało.
A tak poza tym co mamy?
- mamy świetne przejścia
- mamy początki łopatki do wewnątrz (Boże daj mi cierpliwość) i zwrotów na przodzie (...tu słowo niecenzuralne)
- mamy wyciągnięte i zebrane chody
- mamy galop
Wycisk jest przy tym jak na siłowni u strongmenów ale warto, ludzie, warto.
Jeździ się miękko i łagodnie a po galopie wręcz bez wysiłku i właściwie wszystkie nieporozumienia biorą się tylko i wyłącznie z niezrozumienia sygnałów, które bywają błędnie wysyłane przeze mnie i tylko to wprowadza zamieszanie i wymaga pewnego "dogadania" a właściwie dużej precyzji.
Lazar lubi prostą i logiczną gadkę bez zbędnych zawijasów i łaciny (zwłaszcza bez łaciny:-)), ja zaczynam lubić mojego Lazara chociaż elokwentna jestem ponad miarę, a to razem dobrze rokuje. Może nie wybierzemy się razem na zawody, ale przemieszczać się na pewno będziemy pięknie i bez zgrzytów.
A żeby nie prowokować zagorzałych dyskusji nie powiem nic o predyspozycjach tego konia do pięknego ruchu. Kto go zna ten wie.

ps. Zuzia, wpadnij porobić nowe zdjęcia bo te mi się kończą. Zawody 26 września, możemy się wybrać wszystkie razem i podopingować Oleśkę.

niedziela, 13 września 2009

Bonnie and Clyde

Chociaż być może wygląda to lekko i zwiewnie w rzeczywistości wcale nie jest łatwo wprawić w energiczne podskoki te setki kilogramów.
Jej się udaje i nie szczędzi wysiłków by było coraz lepiej Chociaż on jest leniwy i lubi się skrobać po nodze, ona z kolei jako osóbka piekielnie ambitna nie znosi by ja krytykować a ja jestem chorobliwie perfekcyjna i skłonna piętnować najmniejsze niedociągnięcia jakoś funkcjonujemy w tym placowym trójkącie:-)
I oto co mamy dziś.
Mamy lekkość, mamy płynne przejścia, piękne zatrzymania i nieśmiałe cofnięcia. Mamy zagalopowania(!!!) , zmiany tempa i wolty w galopie o coraz mniejszej średnicy. Mamy początki łopatki do środka i początki ustępowania od łydki. Zwrotów na przodzie na razie zaniechaliśmy bo koń zbyt mocno je lubił:-)

Mamy coś co nieśmiało zaczyna wyglądać na opuszczanie nosa i chociaż czasami wciąż zbyt dużo jest przodu to nie sposób odmówić elegancji i klasy tej parze.
Nie będę mówiła o tym czego jeszcze nie mamy bo po pierwsze długa byłaby to lista a po drugie obiecałam, że post będzie pochwalny:-)
Ale jedno wiem na pewno: Cezar to ciężki, gruby koń o duszy sportowca- tak mówi o nim Ola- to koń, który od razu zrobi wszystko o co się go prosi a za drugim razem zrobi to dokładnie tak jak chcesz. To koń, który siedzi ci w głowie od pierwszej do ostatniej sekundy treningu.
Cezar jest w treningu ujeżdżeniowym od roku i dwóch miesięcy, Ola trenuje na nim od zimy. Przygotowywała go już do jednego pokazu, który nie odbył się z przyczyn od nas niezależnych. Teraz chcą pojechać klasę P na tegorocznych dzikich zawodach i nie wiem jak Wy ale ja będę trzymać za nich kciuki. Podjęli sie niezwykłego zadania. Wielki, ważący niemal tonę Cezar stanie do konkursu u boku pięknych gorącokrwistych wierzchowców, które mają w naturze wszystko to co on osiągnął ciężka pracą i być może niektórym wyda się to śmieszne, innym groteskowe ale ci którzy na prawdę kochają ujeżdżenie dostrzegą potencjał tych potężnych mięśni, atletycznej szyi i długich pęcin zakończonych ogromnymi kopytami, zobaczą konia, który pokonał swoje ograniczenia i stał się lekki jak piórko.
Gdybyście zapytali Olę, pewnie by Wam powiedziała w krótkich żołnierskich słowach że za nic nie zamieniłaby swojego kudłatego partnera na żadnego rączego araba ani ognistego holsztyna bo na nim można polegać, bo on umie słuchać bo można z nim razem zatańczyć, poleżeć a potem nawet pójść na piwo.

czwartek, 10 września 2009

Czarny kot na drodze do Borsuk


Na Borsukach czarnych kotów urodziło się ostatnio cztery. Jest też nowy czarny pies i rozbite lustro i stąd może wydarzenia dnia wczorajszego zatrważające. Otóż już w momencie gdy wczoraj po południu dosiadłam Lazara wiedziałam, że dzień nie będzie udany. Muchy! Muchy atakowały z zupełnie nie wrześniowym zapałem i koń mój wykonując rozmaite uniki migał się konsekwentnie od zatrzymań i wolt. Uciekał przed gryzącą brzęczącą chmurą tak gorliwie że zastanawiałam się czy w ogóle dam radę zsiąść do cholery nie mówiąc już, że osiągnięcie czegokolwiek w takich warunkach jest niemożliwe.
W końcu przytupujący i roztrzęsiony zatrzymał się a ja zsiadłam i pozwoliłam mu schować się w cień pod jabłonią (którą oganiając się od much przez resztę popołudnia konsekwentnie repecił). Ja natomiast przy pomocy wesołego jak nigdy Fredzia ogradzałam koniom mizerne połacie zjadliwej trawy- okres kwarantanny po pryskaniu pokrzyw mija dopiero za tydzień więc łąki są wyjęte. I kiedy właśnie skończyłam i pełna zadowolenia ujęłam za łepetynę mego Cezara by mu tej nowej trawy przychylić on nagle szarpnął się i zwyczajnie mi zwiał! Poleciał oczywiście na te pryskane łąki gdzie herbicydy wciąż jeszcze mogą go zabić, złapałam więc za kij i wygrażając mu od wszelakich ruszyłam galopem by go stamtąd przepędzić. Udało się po kilku próbach i spieniony, zły jak osa pan żarłok przegalopował na łąkę sąsiada i tam paść się począł pomrukując groźnie.
Ostrożnie podeszłam, bo łąka sąsiada była już nieraz przyczyną domowych wojen, i wyciągnęłam rękę prawie już dotykając kantara. Wówczas Cezar jakby przeciekł mi przez palce. W miejscu głowy zobaczyłam zad a potem już nic.
Rzuciła się na mnie jakaś kudłata zieloność i ogarnęła całe pole widzenia. Po wstępnym badaniu organoleptycznym doszłam do wniosku, że ta kudłata zieloność to nic innego jak zakazana, święta łąka sąsiada mego a ja leżę na niej twarzą do ziemi. Niedaleko, jakiś metr ode mnie spokojnie pojada mój duży przyjaciel. Wstać jakoś nie mogę, w plecach jakby ogień, musiałam zdążyć jakoś odwrócić się plecami kiedy nastąpił atak, nie pamiętak jak. Nie mam pojęcia. Siadam, podpieram się rękami szukam okularów, są. Wstaję i z rozpędu chwytam się taśmy, szlak! Powoli wlekę się na swoje podwórko a on za mną jakby chciał powiedzieć "sam pójdę, nie jestem już dzieckiem". Ale jest właśnie, jest dzieckiem, którego nogi są warte już teraz więcej niż połowa mojej siodlarni i on tymi nogami (dwoma!)
kopnął.
Z powodu głupiej trawy.

wtorek, 8 września 2009

Tajemnica profesjonalistów


...a teraz także i nasza.
Mowa tu o niczym innym jak o półparadzie- złotym środku profesjonalistów, który nie tylko pomaga przywołać uwagę konia ale również pozwala mu odzyskać harmonię, równowagę i co ważne dla nas- ustawić konia na wędzidle.
Pomoc ta cicha i trwająca nie dłużej niż mgnienie a mająca moc wielkiego "halo!" dotąd była nagminnie lekceważony przez moich znajomych jeźdźców i przeze mnie z resztą, nie chwaląc się, też.
No bo co to właściwie jest ta półparada?
Komu to ?
Do czego?
No i po co właściwie zaśmiecać sobie głowę jakimiś bajerami z księżyca skoro nasz koń idzie? Z zadartym łbem, z zapadniętym grzbietem ale idzie, panie, jak burza!
A że nam przy tym nieco niewygodnie, to trudno, brzydko nosi zaraza i tyle.
A że nas lekceważy czasami, płochliwy jest i krnąbrny? Widać bata mu brachu potrzeba.
Otóż nie.
Sami doskonale wiecie, bo tajemnicy z tego nie czynię i nigdy nie czyniłam, o moich licznych porażkach z krnąbrnym niejakim Lazarem. Wielu przybywało mi z pomoca chociaż nikomu królestwa za to nie obiecywałam, były ostrogi (stosowane nieco nieumiejętnie), były propozycje munsztuka i innych podejrzanych złomostw, były wreszcie i baty, próba sił i jak łatwo przewidzieć: wielka przegrana, ale tę historię wolelibyśmy zapomnieć.
A potem przyszło olśnienie i zaczęłiśmy od nowa, bez bicia, bez krzyku, po dobroci. Nie od razu było łatwo i nadal nie jest. Słynne podskoki mojego konia osiągnęły już sławę na trzy wsie i dwa powiaty ale to nic. To minie. Podczas treningów zarówno pode mną jak i pod Asią wciąż występował jeden nagminny problem: zupełny brak zatrzymań i brak zagalopowań. Jakby ich nigdy nie było na świecie.
Aż raz nagle pojawił się Tomek i jego półparady i oto staliśmy się wszyscy świadkami niewielkiego, niepozornego, czteronożnego cudu z Borsuk - pielgrzymki zawsze mile widziane.
Siedząc sobie cichutko z boku i obserwując trening Oli i Cezara, do których właściwie trudno już się przyczepić więc powoli robi się nudno:-) nagle zwróciłam uwagę na tych drugich: Tomka i Lazara. Zobaczyłam swojego konia w całkiem odmiennym fajnym ustawieniu, z okrągłym grzbietem, piękną luźną szyją i tylnymi nogami, które (o litości!) nie wlokły się za nim jak zwykle jakby nie należały do niego. Ponad to z nonszalancją i jakby bez wysiłku Tomek zatrzymywał mojego konia niedozatrzymania z kłusa do stój po czym ruszał na moim koniu niedoruszenia ze stój do kłusa. Potem, panowie, był zwyczajny, ładny galop i zmiany nogi i jakieś nieśmiałe początki ustępowania od łydki i koń mój niedonauczenia nagle pokazał, że umie. W osiągnięciu tego wszystkiego pomogły zdecydowanie i konsekwencja (nie bat, kochani, nie bicie!) i właśnie półparady, których ja dotąd nie stosowałam bo
mi się nie chciało
Z przykrością więc dochodze do wniosku, że jeżeli ktoś tu był nie do ruszenia, nie do zatrzymania i nie do nauczenia to
byłam to ja?

sobota, 5 września 2009

Gadu gady!






Gadulstwo niektórych czytelników tego bloga przekracza granice przyzwoitości, normalnie nic tylko gadają i gadają. Zgadzam się z Maciejką, że czat to nie jest dobry pomysł, żądam ujawnienia sprośnych wierszyków o borsuczych aniołach i wprowadzam nową notkę, żeby TE DWIE mogły sobie pofolgować prowadząc niefachowe dysputy na jak najbardziej fachowym blogu.
Coś o koniach byście powiedziały, o klasycznym ujeżdżeniu, trzymaniu nóg w trójkątach a nie.
Od połowy września idę do pracy. Jeździć więc będziemy mogły tylko w niedzielę i dwie soboty miesiąca- trudno, musimy przeżyć.
Ale smutno mi, ech. Zwłaszcza jak sobie pomyśle o której rano będę musiała wstać, żeby przed praca potrenować.
No, nie wstydź się Ala, rzuć sobie mięskiem....no, schabowy raz!

czwartek, 3 września 2009

Otóż droga Zuziu umiesz namówić, już piszę

Specjalnie dla Zuźki i Majki, które pewnie mnie już nie lubią bo nie było ich u mnie wieki (WIEKI!!! skandal!) z właściwą sobie łaskawością piszę.
Odkąd zaczęłam działać na dwa fronty (tylko się upić) zdarzają się takie dni jak ten ostatni wtorek kiedy to:

Najpierw odwiedziła nas panna Maciejewska. Niewielkie to stworzenie podjęło nierówną walkę z 600 kilowym wiatrakiem, który tylne nóżki przeważnie miał w górze a łeb przeważnie w dole. Ciężkość łba nie świadczy tu broń Boże o nadmiarze intelektu, o czym moja ambitna Alicja dobitnie się przekonała do końca zachowując jednakowoż hart (niemampojęciajaktosiępisze) ducha i dobrą postawę jeździecką czemu osobiście się dziwię bo ja toczyłam pianę.




Potem pojawiła się Ola i tu okazało się niestety, że dzień świra wcale się nie skończył. Nadobny Cezar najpierw usiłował ukryć się w stajni, potem najspokojniej udawał, że wcale go tam nie ma nawet gdy w porywie szału chwyciłam za miotłę a następnie podjął próby strajkowe na placu dając nam wszystkim do zrozumienia, że jego tyłek pomieści dziś cały świat z nami na czele. Ola pracowała więc jak górnik na przodku.




Był też Filip. Dzielny ten facecik korzystający z zajęć hipoterapii z udziałem energicznej Astery wykonywał rozmaite jeździeckie ewolucje podczas gdy jego terapeutyczny materacyk wściekał się, bulgotał, pluł, charczał i straszył, że kąsać będzie rzeczywiście nie kąsając, więc po co? Dla zasady bo ciężarnej (tfu tfu) się nie odmawia.






I nasza Marta. Zawsze uśmiechnięta, zawsze pełna optymizmu i woli walki z przeciwnościami. Tu nawet ktoś tak przedsiębiorczy jak Astra niewiele ma do gadania.




A na koniec mistrzowie z Borsuk czyli słynny Borsuki Team. Wyedukowani po wakacyjnych wojażach na miarę światową, opanowani i poważni jak zawał serca, skuteczni jak tsunami i nieugięci jak przystało na samurajów czyli mówiąc wprost
Asia...





...i Ola.












Był też Tomasz ale poprzestał na zabawianiu rozmową zmasakrowanej pani instruktor. I dobrze bo na ostatniej godzinie byłabym przysnęła.
A wracając do Zuzi to kilka dni temu odwiedziłam ją w jej sprośnym Prośnie i przyznaję bez bicia, że nasza Karinka robi się całkiem do konia podobna a rączy Misiek rokuje na młodszego Świszczypałę ("twardy podbródek i garbaty nos to typ potencjalnie trudny"- cytat z książki, której tytułu nie wymienię przez grzeczność i grafomńską solidarność.)

wtorek, 18 sierpnia 2009

Czarny Pan Espresso


Ale najpierw powiem, że kupiłam nowe widły. Widły! O, ludzie! Inni kupują kosmetyki, ciuchy, sprzęt a ja widły kupiłam i to jakie! Lekkie, dobrze wyprofilowane, zbierają bez zarzutu, czwórki! Jestem wyluzowana, czyż nie?

Po powrocie z azylu okazało się, że (dziwne, dziwne) jestem jeszcze bardziej zniechęcona niż wcześniej a ekscytujące życia momenty, które dziś mam już za sobą, teraz wracają przed rozbiegane oczy jak obrazy robione stop klatką i tylko pogłębiają stan ogólnie depresyjny. Zasypiałam więc gdziekolwiek siadłam, stanęłam czy też z lekka się wsparłam ( o widły właśnie na ten przykład:-).
I oto co się okazuje:
Na stan taki najlepsze, jak powiadają uczeni, jest bardzo ciemne, zabójczo mocne Espresso. Osobiście nie znoszę kaw mocnych i goryczkowych więc Espresso nie pijam, przychodzi mi jednak do głowy, że pić niekoniecznie trzeba. ..
...że Espresso wcale nie musi występować pod postacią kawy...
Otóż jest przecież pan Lazar.
Elektryzujący, pobudzający, nie pozwalający na ani chwilę leniwej zadumy- Pan Pełna Gotowość Bojowa. W porównaniu z prawdziwym Espresso wypada korzystniej, jest mniej gorzki, zdecydowanie mniej moczopędny, jest go znacznie więcej i zamiast jednego kopa można dostać więcej:-).
Po raz kolejny dosiadam więc Lazara zastanawiając się dlaczego właściwie wśród przyjaciół stajni tak niewielu (eufemizm!) go docenia. Właściwie prawdziwych przyjaciół Lazara mogę policzyć na palcach jednej dłoni - i zapewne nie wykorzystam przy tym wszystkich pięciu palców.
A tu okazuję się, moi drodzy, że wystarczy odrobina cierpliwość, duża dawka spokojnej perswazji, sporo ciekawych ćwiczeń i ze dwie tony czystej akceptacji i oto mamy na zawołanie dziarski ruch od łydki, miękkie łagodne przejścia, staranne chody a nawet(!!!) płynne zagalopowanie i piękny, bardzo krótki galop. Ta ostatnia kwestia jest akurat do przedyskutowania bo wielokrotnie nagradzany za takie właśnie zagalopowanie Lazar, wykonuje je teraz nieproszony za każdym razem gdy cofam łydkę na łuku i czyni to zapewne tylko po to, żeby otrzymać nagrodę. Ta oczywiście w tym przypadku nie następuje powodując wybuchy chłopięcego niezadowolenia i zadzierżyste przytupywanie nogą. Cały on. Nie mogę powiedzieć że jest idealnie posłuszny, doskonale wygięty, dobrze ustawiony- nie jest, nie jest. Ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że można znaleźć z nim płaszczyznę porozumienia i wspólny język, może nie tak łatwy jak język Astry czy Cezara ale zawierający taką samą ilość pochodnych słowa "kocham".

wtorek, 11 sierpnia 2009

Odbój!!!

(Photo by Zuzia Karpińska)



Możecie mi wierzyć albo nie ale odkąd postanowiłam pociągnąć dwie prace jednocześnie czuję się jak przysłowiowy koń po westernie, ba po całej serii westernów, rzec by można. Kiedy od bladego świtu człowiek układa bukiety a potem wraca do domu gdzie trzeba coś upichcić, zrobić jakiś zakup i walnąć dziesiątą kawę a potem natychmiast zbierać się na Borsuki by jeszcze pobiegać po placu tak od godziny do trzech godzin, zależy o dnia, to na prawdę można poczuć, że się żyje! Tępy ból istnienia, dziewczyny i chłopaki!
Z przyjemnością podczytuję wasze komentarze na zmianę z utworami Małgorzaty Musierowicz (tak, tak, wielki come back do lat szczenięcych) i oto dowiaduję się, że Maja ma plan (!!!) , Asia się do nas wybiera (jak sójka za morze bo wciąż łobuz nie dotarł), Ania prowadzi pouczające rozmowy ze swoją Montaną, Zuźka biega po górkach a Ala...wiadomo oczywiście dyskutuje :-))! Oj tęskno mi za wami i nie mogę już tak na prawdę doczekać się września bo:
- ja nie będę musiała pójść wtedy do szkoły.
- zapewne dopóki będzie ładna złota jesień będę was często gościć
- muchy, gzy i bąki trafi szlag przed zimą- alleluja i tak dalej!
A teraz cichcem pakuję walizkę i udaję się jutro do mojego warszawskiego azylu. Całe cztery dni- od czwartku do niedzieli- czyli wymarzony urlop pracoholika! Dziś jeszcze przyjmę klientów, wskoczę na chwilę na Lazara a potem znikam zostawiając cały dobytek pod troskliwym okiem obu mam i męża.
Ściskam Was pod brodą i w pasie!

piątek, 31 lipca 2009

Pocztóweczka


No dobra, przestańcie już okupować tego posta o Aniołkach. 20 komentarzy to chyba rekord tego bloga! Pozdrawiam wszystkich, całuje w nosy i ściskam i spieszę z usprawiedliwieniem. Nie mam kiedy się odzywać. Na moich blogach zastój więc i stagnacja czego nie można powiedzieć o życiu. Osiągnęłam już pęd zawrotny i modlę się w duchu o koniec wakacji (pewnie inaczej niż wszyscy) albo o jakąś ucieczkę. Jestem wykończona.
W Borsukach pracujemy teraz głównie wieczorami z powodu owadów a raczej tej znakomitej i egzotycznej odmianie bąka, który jest odporny na wszystkie środki i zagnieździł się w jednej z budek dla ptaków w borsuczej alejce. Namierzam drania i może uda mi się dokonać zagłady. Konie dzielnie znoszą wszystkie wyzwania, wyglądają znakomicie i mają się niezgorzej. Świadoma odpowiedzialności mogę więc przekazać Wam pozdrowienia od żwawego Cezara, anielskiej Astery i leniwca- Świszczypałki;-)
..a także od zająca Marcina, węża Wojtasa, jelenia Jankiela i łani do bani ( wszystkich wymieniać nie będę, co?)...

czwartek, 16 lipca 2009

Anioły z Borsuk czyli drugi biwak.

(photo of Astera by Zuzia Karpińska)


Anioły są bardzo głośne (zwłaszcza te w Borsukach:-)).
Od piątku do środy można było je zobaczyć i co najważniejsze usłyszeć jak przemykały we mgle porannej i w otaczającym gospodarstwo lesie. Wrzasków i chichotów nie zagłuszały nawet przeraźliwie szemrzące na wietrze liście (zwiastujące kenta) . Można było zobaczyć te Anioły jak pluskają się w srebrnym jeziorku lub podróżują małą jak łupina łódką po spokojnej wodzie kanału.
Przede wszystkim jednak Anioły dosiadały koni i galopowały Anioły zawzięcie po zielonych pastwiskach i leśnych bezdrożach. Być może skrzydła nie wyrosły im nigdy lub też miały je schowane w namiocie, ja tam nie wiem, faktem jednak pozostaje to, że wraz z ich przybyciem w Borsukach zapanowało radosne ożywienie a po ich odejściu zrobiło się cicho i ponuro. Ech, co zrobić, wszystko co dobre musi się skończyć. Z ulgą odetchnęły może jedynie węże, sarny, zające, wróble i jelenie jak również gzy, bąki i nietoperze, którym nareszcie przestano nadawać fikuśne imiona.
Teraz przyszła pora na inne wyjazdy i odwiedzanie innych miejsc i życzę moim Aniołkom, żeby bawiły się równie dobrze co w Borsukach albo jeszcze lepiej.
Ja tym czasem zostanę z końmi tu gdzie jestem i zawsze będzie można znów mnie odwiedzić. Przy okazji sprawdzę jak tam domniemana ciąża Asterki i zastanowię się nad Lazarem. Obawiam się jednak, że jego wada wzroku pogłębiła się na tyle by utrudniać mu w pełni sprawne funkcjonowanie. Wnioskuję to po trudnościach w "zmieszczeniu się" na małym placu nie wynikających ani z nieposłuszeństwa ani z usztywnień i nisko trzymanej głowie podczas biegów w terenie. Pewna oczywiście nie jestem, nikt nie jest, są za to tacy, którzy w dalszym ciągu doradzają mi by z krnąbrnego Lazara bata nie zdejmować.
Nie pójdę więc chyba do piekła jeśli ich z tego miejsca nie pozdrowię.
A wracając do Aniołów moich diabelskich myslę sobie czasem, że byłoby fajnie gdyby nigdy się nie zmieniły, nie wydoroślały i nie stały się śmiertelnie poważnymi i pełnymi pretensji do świata dorosłymi o kwaśnych minach.
Wystarczy, że ja taka jestem.

PS. Jeżeli chodzi o Madralinszką to w jednej kwestii zgadzamy się w stu procentach: "Zmierzch" jest do bani.