poniedziałek, 28 września 2009

Tak sobie myślę...

.., tak odnośnie zawodów, pomimo, iż szczerze uważam, że były zorganizowane wspaniale i świetnie się bawiłam, nie uważacie,że byłoby fajniej na imprezie tej klasy, gdyby zawodników wymieniano jednak zawsze z nazwiska i podawano stajnię którą przyjechali reprezentować. Jeszcze rok temu tak było i pomimo tego, że wszyscy się znamy, to jednak o ile wspanialej brzmiałoby na przykład: "Zuzanna Karpińska na koniu Karina,właściciel i hodowca Zuzanna Karpińska" niż "Zuzia na Karinie- prosimy ukończ parkur."
Uważam to za ważne z dwóch powodów:
- bo przyjechało wielu nowych wspaniałych zawodników, o których dziś nie wiemy niczego poza tym jak mięli na imię
- bo zawodnicy często nie są właścicielami i hodowcami koni a wysyłające ich stajnie, w których ciężko się napracowano (lub wręcz przeciwnie) nad ich szkoleniem, pozostają jakby niezauważone.
A przecież oni są naszym sztandarem, te pary konkursowe stanowią naszą wizytówkę jako instruktorów, właścicieli koni, hodowców.

sobota, 26 września 2009

NASZE ZŁOTKA !

Gdyby ktoś mi to powiedział rok temu, nie uwierzyłabym, gdyby dziś rano...pewnie też nie.
A oni byli:








...wzruszający...













...nieustraszeni...













...perfekcyjni...

I co najbardziej istotne- niepokonani.
I tak dzięki tej parze ja- niepozorny hodowca konia ciężkiego oraz wioskowy samozwańczy instruktor ujeżdżenia miałam oto okazję by po raz drugi w ciągu trzech lat rozpłakać się na widok pucharu.
Dziękuję.

środa, 23 września 2009

Trzy dwa jeden!



Nie będę się rozpisywać w temacie zawodów. Zaraz powiemy start, zaraz wszystko ruszy a ja jak co roku bardzo to przeżywam. Co roku te kilka dni przed zawodami utwierdza mnie w przekonaniu, że to nie na moje nerwy ale tak karkołomnej sytuacji to jeszcze nie było. Czego nie mamy?
Nie mamy boksu ( a może już mamy)
Nie mamy gdzie przechować sprzętu (a może mamy)
Nie mamy zagalopowania ze stępa na sto procent (mamy?)
Nie mamy wolty w galopie o odpowiedniej średnicy (nie, tego na pewno nie mamy).
Dobrze, że chociaż mamy Olkę i Cezara bo bez nich to już na prawdę trudno by było pojechać ten konkurs.

poniedziałek, 21 września 2009

Wychodzenie ze smutku.


(photo by Śliwka)


Niech Zuźka nie myśli, że tylko jej smutno i ją jedynie rwie to i owo w paszczęce. Borsuki od początku września pogrążone były w głębokim smutku- moim. Ale powoli zaczynam wracać już do żywych. Nie ma nic gorszego niż bałagan w życiu.
Pierwszym smutkiem okazała się rozpoczęta budowa - budowa własnego domu przy którym ma powstać kiedyś własna stajnia- już nie Borsuki. I powiadam Wam ludzie, nie ma niczego wzniosłego w budowaniu, mówię Wam, nie ma niczego dumnego w wydawaniu oszczędzanych na czarną godzinę obsmarkanych, najostatniejszych moniaków ani w kredytach, które w przyszłości sprawią, że będzie się pracować jedynie na ratę i człek stanie się godnym politowania dusigroszem. Fundament jednakże wylano i prace na razie zostały wstrzymane bo ręka opatrzności powstrzymała mnie przed sięgnięciem po kolejny, morderczy już kredyt. Zaczekam.
Drugim smutkiem stał się Lazar- krnąbrne to dzieciatko, które nawet jeżeli łatwo przyswaja jakąś wiadomość to pamięć i tak ma wybiórczą. Jego niechęć do współpracy z większoscią odwiedzających mnie osób wpędza mnie w głęboką depresję. Nie wiem jak go przekonać, że pracować na miskę trzeba pod każdym nie tylko pode mną i dwiema innymi, starannie wybranymi osobami. Znów ostatnio ktoś z niego zleciał. On nawet nic takiego nie zrobił, jakby się ktoś pytał, tylko zagalopował (o cudzie kolejny!). Tyle, że znienacka.
Smuciłam się bo przytłoczyły mnie kolejne prace, które musiałam wziąć sobie na kark i które ciągnąć będę jak pęczek łańcuchów więziennych dopóki nie poczuję się bezpieczna, dokąd jakoś nie stanę na nogach. W tej chwili oprócz Borsuk pracuję jeszcze w trzech miejscach. Wieczorem czuję się jakbym przebiegła maraton a rano jak po góralskim weselu.
Ale wiecie co? Nie jest tak źle:
-w sobotę zawody, na których po raz pierwszy pokażę na prawdę pięknego konia pod utalentowanym jeźdźcem.
- ludzie wciąz chca przyjeżdżać do stajni w Borsukach i chociaż przez lekkomyślność i brawurę ( nie tylko własną)dorobiłam się kilku wrogów mam też grupkę oddanych przyjaciół, o których wiem, że kochają mnie, konie i że będą przy nas na dobre i złe nawet zimą.
- Asterze brzucho rośnie jak dynia, Cezarion daje Olce tylne kuśpyry, Lazar narobił mi siary już wszędzie ale wieść o jego urodzie (i bystrości umysłu) rozniosła się lotem ptaka przysparzając mi popularności.
- na ulicy wciąż oglądają się za mną przystojni panowie, którzy nie są moim mężem, co oznacza że jeszcze nie jestem za stara:-) ( i nie będę, co nie Zuzia!)
- w listopadzie mam kilkudniowy urlop, o którym jeszcze nikt nie wie. Ach, listopad to już za 50 dni!
Całuję.

poniedziałek, 14 września 2009

Duma... nie uprzedzenie.


(Lazar w dołku- photo by Śliwka ...chyba)

Powiem krótko bo już późno a ja jak zwykle jestem piekielnie zmęczona. Wrzesień okropny bo dwie prace (niech ktoś mi powie, że pracy nie ma), bo klienci, bo jazda, bo budowa (nie życzę nikomu).
Ale ja o jeździe teraz powiem,
tak dla odmiany
i o Lazarze, z którego jestem dumna.
No bo jaki to fajny facet jest, mówię Wam ludzie, no fajny ziom nasz Lazar.
Jeździłam sobie dzisiaj na nim dookoła starając się przyjąć pozycje jak najbardziej prawidłową i wyglądać, kurde, godnie co nie jest łatwe jeśli nie robi się tego codziennie ale i nie niemożliwe. Wysiłkom tym przyglądał się Tomek, który przyjechał nas odwiedzić i pomógł w osiągnięciu pewnego stopnia zrównoważonej godności i powstrzymać niekontrolowane przyruchy kończyn towarzyszące permanentnym jeździeckim leniuchom, do których się zaliczam.
Lazar, generalnie złośnik i świszczypał, jeżeli chodzi o mnie osobiście, powstrzymuje swoje wybuchy do koniecznego minimum więc tylko dwa razy podczas tej godziny zaparł się, że nie pójdzie w tym raz jak chciało mu sie sr...no dobra- kupę mu się chciało.
A tak poza tym co mamy?
- mamy świetne przejścia
- mamy początki łopatki do wewnątrz (Boże daj mi cierpliwość) i zwrotów na przodzie (...tu słowo niecenzuralne)
- mamy wyciągnięte i zebrane chody
- mamy galop
Wycisk jest przy tym jak na siłowni u strongmenów ale warto, ludzie, warto.
Jeździ się miękko i łagodnie a po galopie wręcz bez wysiłku i właściwie wszystkie nieporozumienia biorą się tylko i wyłącznie z niezrozumienia sygnałów, które bywają błędnie wysyłane przeze mnie i tylko to wprowadza zamieszanie i wymaga pewnego "dogadania" a właściwie dużej precyzji.
Lazar lubi prostą i logiczną gadkę bez zbędnych zawijasów i łaciny (zwłaszcza bez łaciny:-)), ja zaczynam lubić mojego Lazara chociaż elokwentna jestem ponad miarę, a to razem dobrze rokuje. Może nie wybierzemy się razem na zawody, ale przemieszczać się na pewno będziemy pięknie i bez zgrzytów.
A żeby nie prowokować zagorzałych dyskusji nie powiem nic o predyspozycjach tego konia do pięknego ruchu. Kto go zna ten wie.

ps. Zuzia, wpadnij porobić nowe zdjęcia bo te mi się kończą. Zawody 26 września, możemy się wybrać wszystkie razem i podopingować Oleśkę.

niedziela, 13 września 2009

Bonnie and Clyde

Chociaż być może wygląda to lekko i zwiewnie w rzeczywistości wcale nie jest łatwo wprawić w energiczne podskoki te setki kilogramów.
Jej się udaje i nie szczędzi wysiłków by było coraz lepiej Chociaż on jest leniwy i lubi się skrobać po nodze, ona z kolei jako osóbka piekielnie ambitna nie znosi by ja krytykować a ja jestem chorobliwie perfekcyjna i skłonna piętnować najmniejsze niedociągnięcia jakoś funkcjonujemy w tym placowym trójkącie:-)
I oto co mamy dziś.
Mamy lekkość, mamy płynne przejścia, piękne zatrzymania i nieśmiałe cofnięcia. Mamy zagalopowania(!!!) , zmiany tempa i wolty w galopie o coraz mniejszej średnicy. Mamy początki łopatki do środka i początki ustępowania od łydki. Zwrotów na przodzie na razie zaniechaliśmy bo koń zbyt mocno je lubił:-)

Mamy coś co nieśmiało zaczyna wyglądać na opuszczanie nosa i chociaż czasami wciąż zbyt dużo jest przodu to nie sposób odmówić elegancji i klasy tej parze.
Nie będę mówiła o tym czego jeszcze nie mamy bo po pierwsze długa byłaby to lista a po drugie obiecałam, że post będzie pochwalny:-)
Ale jedno wiem na pewno: Cezar to ciężki, gruby koń o duszy sportowca- tak mówi o nim Ola- to koń, który od razu zrobi wszystko o co się go prosi a za drugim razem zrobi to dokładnie tak jak chcesz. To koń, który siedzi ci w głowie od pierwszej do ostatniej sekundy treningu.
Cezar jest w treningu ujeżdżeniowym od roku i dwóch miesięcy, Ola trenuje na nim od zimy. Przygotowywała go już do jednego pokazu, który nie odbył się z przyczyn od nas niezależnych. Teraz chcą pojechać klasę P na tegorocznych dzikich zawodach i nie wiem jak Wy ale ja będę trzymać za nich kciuki. Podjęli sie niezwykłego zadania. Wielki, ważący niemal tonę Cezar stanie do konkursu u boku pięknych gorącokrwistych wierzchowców, które mają w naturze wszystko to co on osiągnął ciężka pracą i być może niektórym wyda się to śmieszne, innym groteskowe ale ci którzy na prawdę kochają ujeżdżenie dostrzegą potencjał tych potężnych mięśni, atletycznej szyi i długich pęcin zakończonych ogromnymi kopytami, zobaczą konia, który pokonał swoje ograniczenia i stał się lekki jak piórko.
Gdybyście zapytali Olę, pewnie by Wam powiedziała w krótkich żołnierskich słowach że za nic nie zamieniłaby swojego kudłatego partnera na żadnego rączego araba ani ognistego holsztyna bo na nim można polegać, bo on umie słuchać bo można z nim razem zatańczyć, poleżeć a potem nawet pójść na piwo.

czwartek, 10 września 2009

Czarny kot na drodze do Borsuk


Na Borsukach czarnych kotów urodziło się ostatnio cztery. Jest też nowy czarny pies i rozbite lustro i stąd może wydarzenia dnia wczorajszego zatrważające. Otóż już w momencie gdy wczoraj po południu dosiadłam Lazara wiedziałam, że dzień nie będzie udany. Muchy! Muchy atakowały z zupełnie nie wrześniowym zapałem i koń mój wykonując rozmaite uniki migał się konsekwentnie od zatrzymań i wolt. Uciekał przed gryzącą brzęczącą chmurą tak gorliwie że zastanawiałam się czy w ogóle dam radę zsiąść do cholery nie mówiąc już, że osiągnięcie czegokolwiek w takich warunkach jest niemożliwe.
W końcu przytupujący i roztrzęsiony zatrzymał się a ja zsiadłam i pozwoliłam mu schować się w cień pod jabłonią (którą oganiając się od much przez resztę popołudnia konsekwentnie repecił). Ja natomiast przy pomocy wesołego jak nigdy Fredzia ogradzałam koniom mizerne połacie zjadliwej trawy- okres kwarantanny po pryskaniu pokrzyw mija dopiero za tydzień więc łąki są wyjęte. I kiedy właśnie skończyłam i pełna zadowolenia ujęłam za łepetynę mego Cezara by mu tej nowej trawy przychylić on nagle szarpnął się i zwyczajnie mi zwiał! Poleciał oczywiście na te pryskane łąki gdzie herbicydy wciąż jeszcze mogą go zabić, złapałam więc za kij i wygrażając mu od wszelakich ruszyłam galopem by go stamtąd przepędzić. Udało się po kilku próbach i spieniony, zły jak osa pan żarłok przegalopował na łąkę sąsiada i tam paść się począł pomrukując groźnie.
Ostrożnie podeszłam, bo łąka sąsiada była już nieraz przyczyną domowych wojen, i wyciągnęłam rękę prawie już dotykając kantara. Wówczas Cezar jakby przeciekł mi przez palce. W miejscu głowy zobaczyłam zad a potem już nic.
Rzuciła się na mnie jakaś kudłata zieloność i ogarnęła całe pole widzenia. Po wstępnym badaniu organoleptycznym doszłam do wniosku, że ta kudłata zieloność to nic innego jak zakazana, święta łąka sąsiada mego a ja leżę na niej twarzą do ziemi. Niedaleko, jakiś metr ode mnie spokojnie pojada mój duży przyjaciel. Wstać jakoś nie mogę, w plecach jakby ogień, musiałam zdążyć jakoś odwrócić się plecami kiedy nastąpił atak, nie pamiętak jak. Nie mam pojęcia. Siadam, podpieram się rękami szukam okularów, są. Wstaję i z rozpędu chwytam się taśmy, szlak! Powoli wlekę się na swoje podwórko a on za mną jakby chciał powiedzieć "sam pójdę, nie jestem już dzieckiem". Ale jest właśnie, jest dzieckiem, którego nogi są warte już teraz więcej niż połowa mojej siodlarni i on tymi nogami (dwoma!)
kopnął.
Z powodu głupiej trawy.

wtorek, 8 września 2009

Tajemnica profesjonalistów


...a teraz także i nasza.
Mowa tu o niczym innym jak o półparadzie- złotym środku profesjonalistów, który nie tylko pomaga przywołać uwagę konia ale również pozwala mu odzyskać harmonię, równowagę i co ważne dla nas- ustawić konia na wędzidle.
Pomoc ta cicha i trwająca nie dłużej niż mgnienie a mająca moc wielkiego "halo!" dotąd była nagminnie lekceważony przez moich znajomych jeźdźców i przeze mnie z resztą, nie chwaląc się, też.
No bo co to właściwie jest ta półparada?
Komu to ?
Do czego?
No i po co właściwie zaśmiecać sobie głowę jakimiś bajerami z księżyca skoro nasz koń idzie? Z zadartym łbem, z zapadniętym grzbietem ale idzie, panie, jak burza!
A że nam przy tym nieco niewygodnie, to trudno, brzydko nosi zaraza i tyle.
A że nas lekceważy czasami, płochliwy jest i krnąbrny? Widać bata mu brachu potrzeba.
Otóż nie.
Sami doskonale wiecie, bo tajemnicy z tego nie czynię i nigdy nie czyniłam, o moich licznych porażkach z krnąbrnym niejakim Lazarem. Wielu przybywało mi z pomoca chociaż nikomu królestwa za to nie obiecywałam, były ostrogi (stosowane nieco nieumiejętnie), były propozycje munsztuka i innych podejrzanych złomostw, były wreszcie i baty, próba sił i jak łatwo przewidzieć: wielka przegrana, ale tę historię wolelibyśmy zapomnieć.
A potem przyszło olśnienie i zaczęłiśmy od nowa, bez bicia, bez krzyku, po dobroci. Nie od razu było łatwo i nadal nie jest. Słynne podskoki mojego konia osiągnęły już sławę na trzy wsie i dwa powiaty ale to nic. To minie. Podczas treningów zarówno pode mną jak i pod Asią wciąż występował jeden nagminny problem: zupełny brak zatrzymań i brak zagalopowań. Jakby ich nigdy nie było na świecie.
Aż raz nagle pojawił się Tomek i jego półparady i oto staliśmy się wszyscy świadkami niewielkiego, niepozornego, czteronożnego cudu z Borsuk - pielgrzymki zawsze mile widziane.
Siedząc sobie cichutko z boku i obserwując trening Oli i Cezara, do których właściwie trudno już się przyczepić więc powoli robi się nudno:-) nagle zwróciłam uwagę na tych drugich: Tomka i Lazara. Zobaczyłam swojego konia w całkiem odmiennym fajnym ustawieniu, z okrągłym grzbietem, piękną luźną szyją i tylnymi nogami, które (o litości!) nie wlokły się za nim jak zwykle jakby nie należały do niego. Ponad to z nonszalancją i jakby bez wysiłku Tomek zatrzymywał mojego konia niedozatrzymania z kłusa do stój po czym ruszał na moim koniu niedoruszenia ze stój do kłusa. Potem, panowie, był zwyczajny, ładny galop i zmiany nogi i jakieś nieśmiałe początki ustępowania od łydki i koń mój niedonauczenia nagle pokazał, że umie. W osiągnięciu tego wszystkiego pomogły zdecydowanie i konsekwencja (nie bat, kochani, nie bicie!) i właśnie półparady, których ja dotąd nie stosowałam bo
mi się nie chciało
Z przykrością więc dochodze do wniosku, że jeżeli ktoś tu był nie do ruszenia, nie do zatrzymania i nie do nauczenia to
byłam to ja?

sobota, 5 września 2009

Gadu gady!






Gadulstwo niektórych czytelników tego bloga przekracza granice przyzwoitości, normalnie nic tylko gadają i gadają. Zgadzam się z Maciejką, że czat to nie jest dobry pomysł, żądam ujawnienia sprośnych wierszyków o borsuczych aniołach i wprowadzam nową notkę, żeby TE DWIE mogły sobie pofolgować prowadząc niefachowe dysputy na jak najbardziej fachowym blogu.
Coś o koniach byście powiedziały, o klasycznym ujeżdżeniu, trzymaniu nóg w trójkątach a nie.
Od połowy września idę do pracy. Jeździć więc będziemy mogły tylko w niedzielę i dwie soboty miesiąca- trudno, musimy przeżyć.
Ale smutno mi, ech. Zwłaszcza jak sobie pomyśle o której rano będę musiała wstać, żeby przed praca potrenować.
No, nie wstydź się Ala, rzuć sobie mięskiem....no, schabowy raz!

czwartek, 3 września 2009

Otóż droga Zuziu umiesz namówić, już piszę

Specjalnie dla Zuźki i Majki, które pewnie mnie już nie lubią bo nie było ich u mnie wieki (WIEKI!!! skandal!) z właściwą sobie łaskawością piszę.
Odkąd zaczęłam działać na dwa fronty (tylko się upić) zdarzają się takie dni jak ten ostatni wtorek kiedy to:

Najpierw odwiedziła nas panna Maciejewska. Niewielkie to stworzenie podjęło nierówną walkę z 600 kilowym wiatrakiem, który tylne nóżki przeważnie miał w górze a łeb przeważnie w dole. Ciężkość łba nie świadczy tu broń Boże o nadmiarze intelektu, o czym moja ambitna Alicja dobitnie się przekonała do końca zachowując jednakowoż hart (niemampojęciajaktosiępisze) ducha i dobrą postawę jeździecką czemu osobiście się dziwię bo ja toczyłam pianę.




Potem pojawiła się Ola i tu okazało się niestety, że dzień świra wcale się nie skończył. Nadobny Cezar najpierw usiłował ukryć się w stajni, potem najspokojniej udawał, że wcale go tam nie ma nawet gdy w porywie szału chwyciłam za miotłę a następnie podjął próby strajkowe na placu dając nam wszystkim do zrozumienia, że jego tyłek pomieści dziś cały świat z nami na czele. Ola pracowała więc jak górnik na przodku.




Był też Filip. Dzielny ten facecik korzystający z zajęć hipoterapii z udziałem energicznej Astery wykonywał rozmaite jeździeckie ewolucje podczas gdy jego terapeutyczny materacyk wściekał się, bulgotał, pluł, charczał i straszył, że kąsać będzie rzeczywiście nie kąsając, więc po co? Dla zasady bo ciężarnej (tfu tfu) się nie odmawia.






I nasza Marta. Zawsze uśmiechnięta, zawsze pełna optymizmu i woli walki z przeciwnościami. Tu nawet ktoś tak przedsiębiorczy jak Astra niewiele ma do gadania.




A na koniec mistrzowie z Borsuk czyli słynny Borsuki Team. Wyedukowani po wakacyjnych wojażach na miarę światową, opanowani i poważni jak zawał serca, skuteczni jak tsunami i nieugięci jak przystało na samurajów czyli mówiąc wprost
Asia...





...i Ola.












Był też Tomasz ale poprzestał na zabawianiu rozmową zmasakrowanej pani instruktor. I dobrze bo na ostatniej godzinie byłabym przysnęła.
A wracając do Zuzi to kilka dni temu odwiedziłam ją w jej sprośnym Prośnie i przyznaję bez bicia, że nasza Karinka robi się całkiem do konia podobna a rączy Misiek rokuje na młodszego Świszczypałę ("twardy podbródek i garbaty nos to typ potencjalnie trudny"- cytat z książki, której tytułu nie wymienię przez grzeczność i grafomńską solidarność.)