środa, 24 marca 2010

Gdzie diabeł nie może..


I tak oto światło dzienne ujrzały wszystkie kupy i inne śmieci, które dotąd spokojnie pod śniegiem leżały. Na święto kranu nie ma się co napalać bo choć z pewnością odmarzł już dawno to jednak ni kropla z niego nie leci- pewnie pękła rura. Na strychu pajęcza nić sznurów na których suszą się derki, czapraki i worki na szczotki, tam też wietrzą się siodła i ogłowia po niedzielnej pracy w ulewnym deszczu. Nic nie wysycha do końca a zapach...cóż- oszałamiający. W siodlarni po ścianach cieknie woda jak w jakiejś górskiej jaskini i podobnie od czasu do czasu odpadają kawałki sufitu. Dziś mam w planie przegrodzić koniom wybieg- zrobić mniejszy, z podwójną taśmą pod prądem specjalnie dla Efendiego. Zamierzam go płotem tym niemile zaskoczyć by jego zdziwiony wyraz twarzy stał się jeszcze bardziej zdziwiony. Asterka oczywiście jest głodna, a jakże, głodna za dwóch, a wielki brzuch sięga już kolan co w harcach i podskokach wcale nie przeszkadza. Mam nadzieję, że potomek będzie płci pięknej, zwłaszcza, że Asterka, jak na nią, zrobiła się niezwykle wrażliwa na pieszczoty. Chłopcy...cóż, temat rzeka.
Powiem inaczej: chłopy stare a głupie.
Cezar rozdrażniony, przytupujący, rozdziawiający się i wierzgający na odlew, goni po wybiegu Efendiego, który jako jedyny jeszcze mu na to pozwala. Jak już Efendi mu ucieknie to goni nas z pretensjami, że za mało dostał jeść i ogólnie jest za mało kochany. Lazar nie chce być kochany, woli rządzić, czego kres musi niebawem nastąpić bo jako ciało rządzące Lazar wprowadza nam tu dyktaturę silnej ręki (nogi) a nas swędzą ręce żeby wytargać go za uszy, gamonia jednego. Czeka nas więc praca, którą stopniowo wprowadzamy w czyn małymi kroczkami. Cezarek musi na nowo polubić siodłanie i przypomnieć sobie na placu jak to leciało z tym tempem i kierunkiem. Lazar musi się zmęczyć, wybiegać, wybawić, wyskakać do momentu aż jego myśli powrócą z kosmosu, męskie ego nieco się zmniejszy a ucho zastrzyże w kierunku jeźdźca. Wtedy będzie można zacząć wprowadzać pewne zasady. Mamy więc z Olką obowiązki zgrabnie rozdzielone i jakoś sobie radę dajemy chociaż czasami wydawać by się mogło, że na dwie osoby to dużo- ale nie na dwie baby z piekła rodem przez które Lucyfer regularnie zalewa się w pestkę w piwnicy pod stajnią. Około maja będziemy oczekiwać na przybycie do naszej stajni nowego konia, dużego gościa który długo nie robił nic poza mieleniem żuchwą i teraz trzeba mu będzie przypomnieć do czego służą cztery łapy. Jego przybycie nie jest jeszcze potwierdzone ale mamy nadzieję, że pracy nam w tym roku nie zabraknie i że nie zabraknie efektów.
A to Lucyfer

poniedziałek, 15 marca 2010

Granica moich możliwości

Łatwo jest przytaczać mądre cytaty, o wiele trudniej żyć według głoszonych mądrości dlatego zanim kolejny raz uraczę Was potężną jak dzwon frazą, sprawdzę czy aby sama dam radę się w niej zmieścić. No bo dobrze jest się chwalić na blogu sukcesami, które owszem, nie przeczę, czasem się zdarzają i odbierać gratulacyjne komentarze, dobrze jest zjeść wszystkie rozumy lub być na tyle wydolnym finansowo by korzystać z rad tych, którzy wiedzę tajemną posiedli. Gorzej samemu pokonywać bariery kierując się jedynie intuicją i domysłami, gorzej w samotności walczyć z własnym strachem, który jak się okazuje z upływem czasu zamiast zanikać tylko narasta.
Zdarza się więc, moi drodzy, że zwyczajnie się boję. Nie jest to wynikiem mojego braku wiedzy, doświadczenia czy umiejętności dlatego nie wstydzę się przyznać do swojego strachu bo nie czyni on ze mnie ignoranta a jedynie kogoś kto szuka, kto walczy, nie z koniem a z samym sobą. Wiem już, że to o niebo a może nawet o piekło trudniejsze.
Oczywiście chodzi o Lazara, który znów po dwóch tygodniach przerwy z racji oblodzenia zapomniał do czego służy jeździec na końskim grzbiecie i myli go z workiem treningowym.
Dziś przypadkiem mój nieudany trening obserwował pewien człowiek- koniarz. Powiedział mi, że jeśli nie pokonam w sobie obaw i nie zastosuję ostrzejszych metod od sporadycznego "muskania" batem końskiego boku to nigdy nie zmobilizuję konia do dobrego ruchu, a jeśli nie umiem to może lepiej byłoby żebym się z tym koniem rozstała. Myślę, że problem tkwi nieco głębiej. Wydaje mi się, że uderzenia batem, na które koń reaguje agresją, wspinaniem się i podskokami, uderzenia, które wzmagają jedynie nieposłuszeństwo zwierzęcia a w konsekwencji stawiają mnie- jeźdźca w sytuacji delikatnie rzecz ujmując stresującej, nie są najlepszym wyjściem. Co może być więc wyjściem z tego kręgu wzajemnych strachów? Czy ktoś może wie?
Nie do końca rozumiem przyczyn, dla których Lazar czasami tak histerycznie reaguje na łydkę lub palcat i czy jest to złość jedynie i upór czy może złość i upór podszyte strachem. Dziś musiałam zakończyć mój trening szybciej niż to zaplanowałam bo zwyczajnie wydawało mi się, że wszystkie podejmowane przeze mnie działania nie zmierzają jakoś w dobrym kierunku i kiedy koń zaczął reagować podskokami na zwykłe ponaglenie głosem stwierdziłam, że zaraz któreś z nas wyląduje w kaftanie bezpieczeństwa za zamordowanie drugiego.
I czemu miałam wrażenie, że tym zamordowanym będę ja?
Na pewno byłoby łatwiej gdybym miała czas na codzienne treningi i Lazar wdrożyłby się w codzienną pracę, wiedziałby że nie jest ona czymś niezwykłym ale tak dobrze nie ma. Ktoś musi pracować, żeby wypełnić rozdęty kałdun kogoś innego.
I czemu wydaje mi się, że tą osobą z rozdętym kałdunem nie jestem ja;-)
No i zwyczajnie mnie dziś wystraszył, wiecie co mam na myśli? Wspiął się i mnie przestraszył no bo gdybym spadła i dajmy na to coś sobie uszkodziła, to kto by to wszystko ogarnął, kto by się nimi wtedy zajął.
I znów zobaczyłam tamtą klacz jak żywą na tamtej łące, na której kilka wiosen temu omal nie dokonałam żywota, poczułam ten ogrom bólu i strachu, który wówczas obudził we mnie pokorę i świadomość tego, że jestem tylko człowiekiem, że jednak istnieje coś takiego jak granica moich możliwości. Strach pozostał jak przyklejone do buta łajno. I Lazar pewnie je czuje;-)
Nie tracę jednak wiary w to, że w końcu się dogadamy. Może nie jutro, może nawet nie w tym roku ale w końcu wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Albo znajdzie je ktoś inny a my się tylko zastosujemy, no bo czy to z resztą nie wszystko jedno?

poniedziałek, 8 marca 2010









Wydaje się, że nasze marzenia spełnią się już lada moment. Po tym jak po raz ostatni zima dokuczyła nam na Borsukach, znów robi się upojnie ciepło. Niezwykle ciepło. I coś wam powiem przyjaciele i sąsiedzi: lód na placach treningowych zaczyna się już topić.
Ja od dni kilku z nudów lonżuję z lonżą i bez lonży. Nie po to, żeby osiągnąć jakiś konkretny efekt w postaci dobrego ruchu. Chcę jedynie sprawdzić w ten sposób czy jeszcze mam łączność, pobawić się i zadbać o to, żeby moje tuczne wieprze nie dostały z lenistwa zaparć i odleżyn. Zwierzaki widocznie tęsknią już za trawą i wypatrują jej z niepokojem. Siano pozostaje niedojedzone, owies jest nostalgicznie przeżuwany, suchy chleb i marchew pogryzana od niechcenia.
Z wiosną następuje także wyczesywanie kołtunów i zewsząd gęsto sypie się włosie. Siwki szczęśliwie i namiętnie uprawiają tarzanie się w śniegu więc większość szaty zimowej zostaje na ziemi ale gniade hodują pokazowe kołtuny w których lęgnie się diabeł jak powszechnie wiadomo. Cezar na lonży sprawuje się zaskakująco dobrze, wcale nie ciągnie i uważnie słucha poleceń- łączność znakomita. U Lazara przeszkadza nadmiar dupy (o przepraszam!), która z kolei jest siedliskiem znakomitych pomysłów. Asterka i jej kolega Efendi sieją zamęt przeciskając się pod taśmą przy czym Asterka czyni to z gracją i nie zostawia śladów, a Efendi nie. Przyczyną tych ucieczek jest kupka obornika (starego gnijącego siana) leżąca pod jabłonką- smakuje wybornie i pachnie nie najgorzej- w końcu zawsze to coś innego niż zwykle, niebo w gębie dla prawdziwych francuskich piesków.
Ale pomimo wszystko kocham zapach wiosennej stajenki, kiedy otwiera się drzwi i oprócz jazgotu głodnej Asterki człek rejestruje zapach sianka i czystszego już konika. Wszystko to razem daje nam nadzieję i pozwala wierzyć że święto kranu i obóz jednak się kiedyś odbędą.